MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nikt nie zwalnia żołnierza od myślenia

Rozmawiała: Iwona Marciniak
Waldemar Skrzypczak służy w Wojsku Polskim od 1976 roku.
Waldemar Skrzypczak służy w Wojsku Polskim od 1976 roku.
Generał Waldemar Skrzypczak, dowódca Wojsk Lądowych, opowiada o życiu i pracy żołnierza.

KIM JEST

KIM JEST

Generał broni Waldemar Skrzypczak urodził się w Szczecinie, ale wychowywał się i mieszka w Kołobrzegu. Obejmując w 2006 roku funkcję dowódcy Wojsk Lądowych stał się formalnie drugą po szefie Sztabu Generalnego osobą w polskiej armii. Uchodzi za jednego z najbardziej charyzmatycznych polskich dowódców. Ostatnio po raz kolejny zdobył powszechne uznanie podwładnych zdecydowaną obroną sześciu żołnierzy oskarżonych o ostrzelanie afgańskiej wioski i zabicie sześciu cywilów, w tym dwójki dzieci. Gen. Skrzypczak oświadczył, że nie wierzy w ich winę. Zapowiedział, że jeśli sąd skaże ich za popełnienie zbrodni wojennej, odejdzie z armii.
Waldemar Skrzypczak służy w Wojsku Polskim od 1976 roku. Zaczynał swoją karierę dowódcy jako szef plutonu czołgów w 16. Pułku Czołgów 8. Dywizji Zmechanizowanej w Słupsku. Dowodził 32. Pułkiem Zmechanizowanym w Kołobrzegu, 16. Dywizją Zmechanizowaną, 11. Dywizją Kawalerii Pancernej oraz Wielonarodową Dywizją Centrum - Południe w Iraku w ramach IV zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego.

- Panie generale, pana obecność w Kołobrzegu, gdzie pan mieszka, to rzadkość. Tymczasem rozmawiamy podczas spotkania, na które zaprosili pana byli żołnierze 32. Budziszyńskiego Pułku Zmechanizowanego. Łatwo znaleźć dla nich czas w nawale obowiązków dowódcy Wojsk Lądowych kraju?

- Niełatwo, ale staram się im nie odmawiać. Służyłem w tym pułku. Wcześniej, przez 20 lat służył, w nim mój ojciec. U nas służba to tradycja rodzinna. W końcu mój syn to już piąte pokolenie Skrzypczaków w mundurze. Niestety, mój ojciec nie doczekał momentu, gdy przez dwa lata byłem dowódcą tego pułku. Ciągle mam tu wielu przyjaciół. Ci ludzie to dobra kadra. To im zawdzięczam sukcesy jako dowódca tego pułku. Również dzięki nim zrobiłem tak szybką karierę. Staram się też mieć czas dla kołobrzeskich kombatantów. Widzę wśród nich wielu moich nauczycieli. Takie spotkanie to zawsze okazja do wspomnień.

- Mówi się, że żołnierze panu ufają, bo jest pan "liniowcem", który proch wąchał nie tylko na strzelnicy. Pana reakcja na aresztowanie żołnierzy, którym zarzuca się dokonanie zbrodni wojennej w Afganistanie, przyniosła panu kolejne wyrazy uznania. Łatwo było powiedzieć, że jeśli sąd uzna ich za winnych, opuści pan armię?

- Wydaje mi się, że to po prostu kwestia poczucia bycia dowódcą. Jeżeli dowódca czuje się związany ze swoimi żołnierzami, czuje się za nich odpowiedzialny, to taka decyzja przychodzi łatwo. Kiedy dowiedziałem się o tym, co się stało, byłem na konferencji dowódców w Madrycie. Natychmiast wróciłem do kraju. Zameldowałem ministrowi Szczygle, że będę bronił moich żołnierzy, bo są niewinni. Znam ich wartość bojową, to dobrzy żołnierze.

- Dopuszcza pan myśl, że jednak mogą zostać uznani za winnych?

- W tym kraju wszystko jest możliwe, ale ja wierzę, że zostaną uniewinnieni. Wierzę, że nie zrobili tego z premedytacją, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Moździerz nie jest bronią precyzyjnego rażenia. Być może w serii, której użyli, znalazł się pocisk, którego ładunek nie zadziałał właściwie. To się zdarza. Jestem przekonany, że żołnierze, otwierając ogień, kierowali go na stanowiska obserwacyjne Talibów, a ostrzał wsi był przypadkowy. Nie tracę wiary w to, że ci, którzy będą ich sądzili, wezmą pod uwagę fakt, w jakich warunkach ci żołnierze działali. Tam trwa wojna. Jeśli ktoś zechce sądzić ich tak, jak sądzi się żołnierzy, którzy popełnili błąd na poligonie, sam popełni wielki błąd. Będzie on rzutował na to, jakim będziemy wojskiem w ciągu najbliższych kilkunastu lat. Żołnierze już dziś pytają mnie: "Dlaczego my mamy jechać na wojnę, skoro potem nas zamykają?". Rodzi się wśród nich pytanie, jaki jest sens służyć w takiej armii. Na tę wojnę wysyłają nas politycy. My jesteśmy żołnierzami, wykonujemy rozkazy. Nas źródło tych politycznych decyzji nie interesuje. Ale nikt nas nie zwolnił od myślenia.

- Pamięta pan decyzje, rozkazy, które zaważyły na przebiegu pana kariery?

- Ja raczej słynę ze swojego zdania. W swoich decyzjach kieruję się przede wszystkim doświadczeniem i czymś, co nazywam intuicją dowódcy. Do tej pory mnie ona nie zawiodła. W zasadzie wszystkie decyzje, które podejmowałem, okazywały się słuszne. Tak było również w Iraku, gdy dowodziłem dywizją w operacjach bojowych, gdzie często spotykaliśmy się z przeciwnikiem.

- Jak to jest stać na czele tylu żołnierzy? Nie miewa pan chwil zwątpienia? Nie przytłacza pana ciężar odpowiedzialności za nich?

- Raczej nie miewam "dołów". Czasami mam poczucie porażki, kiedy moje pomysły czy opinie są odrzucane i nierealizowane, mimo że, o czym jestem przekonany, poprawiłyby one skuteczność naszego działania.

- Jaka jest nasza armia. Różni się od tej, jaką była, gdy zaczynał pan służbę?

- To inna armia niż ta sprzed 20 lat, gdy służył w niej mój ojciec, gdy ja zaczynałem służbę. Mamy bardzo dobrych żołnierzy i bardzo dobrych dowódców. Musimy w końcu pozbyć się kompleksów, że nasza armia jest gorsza, że ustępuje innym armiom NATO-wskim. Ja wyzbyłem się ich w Iraku, kiedy widziałem, że nasi żołnierze nie ustępują w niczym żołnierzom amerykańskim. Powiem więcej, w boju bywali od nich dużo skuteczniejsi.

- Ale nasz sprzęt nie zawsze budził uznanie sojuszników...

- Irak był dla nas czymś zupełnie nowym. To było zderzenie z potrzebami współczesnego pola walki. Myślę, że po tych czterech latach jesteśmy innym wojskiem. W tej chwili również sprzętem nie ustępujemy innym armiom.

- Jak często bywa pan w domu?

- Rzadko, bardzo rzadko. Średnio raz w miesiącu.

- Ile godzin dziennie pan pracuje?

- Od godziny 6.30 do 21.30 czy 22.

- Jak wytrzymać taki tryb życia? Skąd brać siły?

- Mam dobrych dowódców, dobrych podwładnych. Oni mnie inspirują i dodają mi sił.

- Piąte pokolenie żołnierzy w rodzinie Skrzypczaków, pana syn Renart, również był w Iraku. Gdy wysyłał go pan na wojnę, czuł się pan bardziej jego przełożonym czy ojcem?

- Mój syn jest dorosły. To on podjął decyzję o wyjeździe. Nie miałem tu nic do powiedzenia. Jego wyjazd przeżywałem jak każdy ojciec, martwiłem się, nie spałem.

- Jak pan zareagował na informację o domniemanej próbie zamachu terrorystycznego na pana syna i odwołaniu go z misji?

- W to, że był w niebezpieczeństwie, nie wierzę do dziś. O tym, że ma wrócić, zadecydowano wbrew mojej woli, wbrew woli syna i jego dowódców w Iraku. Zrobili to, co im nakazano. Mój syn jest żołnierzem. Byłby w Iraku do końca swojej misji.

- Kto dowodzi w domu, pan czy żona?

- W domu nie dowodzę. Jestem od roboty.

- Jakie cechy musi posiadać kobieta, która wytrzymuje z wiecznie nieobecnym mężem?

- Chyba kobiety idealnej. Żona jest lekarzem. Sama prowadzi bardzo aktywne życie zawodowe. Zresztą uprzedzałem ją: uważaj, wychodzisz za żołnierza.

- Myśli pan o tym, by po przejściu w stan spoczynku zafundować żonie jakąś formę zadośćuczynienia? Może wielką podróż?

- Jestem żeglarzem. Zapowiedziałem żonie, że kupię jacht i popłyniemy dookoła świata. Będziemy pływać przez jakieś pięć lat. Ale ona nie chce, bo cierpi na chorobę morską. Umówiliśmy się więc, że będzie dojeżdżać do każdego portu, do którego dotrę.

- Będzie pan miał więc kobietę w każdym porcie!

- Tak jest! I to w każdym porcie tę samą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński