Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Choć Beata Szydło jest wicepremierem ds. społecznych, została pozbawiona narzędzi, które pozwalałyby jej na zarządzanie tym obszarem

Witold Głowacki
„Należało nam się”. To miała być demonstracja siły, która jednak zamieniła się w kryzys.
„Należało nam się”. To miała być demonstracja siły, która jednak zamieniła się w kryzys. Adam Guz/polska press
Przyczajony tygrys, ukryty smok? Tak mogło być, ale nie tym razem. Ledwo Beata Szydło powróciła na pierwszy plan polityki, jej „pazurki” zostały spiłowane przez Jarosława Kaczyńskiego. I to chwilę po tym, jak chwalił odnowioną aktywność byłej premier.

Z punktu widzenia przeciętnego, średnio interesującego się polityką wyborcy to może wyglądać wręcz jak proste matematyczne równanie. Dopóki Beata Szydło stała na czele rządu, PiS utrzymywało wysokie sondażowe notowania - i to nawet wtedy gdy zdeklarowani zwolennicy obozu władzy w komentatorsko-publicystycznym światku wyraźnie spodziewali się spadków. Jeszcze w październiku czy listopadzie zeszłego roku nawet najwięksi przeciwnicy PiS z niewyraźnymi minami powoli szykowali się na kolejną kadencję z PiS u władzy. Ale niecałe trzy miesiące po tym, jak Szydło straciła stanowisko premiera, wszystko zdaje się układać zupełnie na odwrót.

Straceńcza szarża w sprawie ustawy o IPN, kwestia wysokich nagród dla ministrów i urzędników Dobrej Zmiany, doniesienia o wydatkach PFN i kontraktach dla firm takich jak Solvere, niezrozumiałe nawet dla prawicowego elektoratu ruchy polityczne i kadrowe - lista problemów stale się wydłuża. A Prawo i Sprawiedliwość zalicza już naprawdę wyraźne sondażowe spadki - o 12 punktów proc. w przedświątecznym sondażu TNS Millward Brown dla Faktów TVN i o nawet 8 pkt. proc., w sondażu Pollster dla prorządowych „Wiadomości”. Ba, już nawet Jarosław Kaczyński zdążył powiedzieć swoim ludziom „to teraz mamy z kim z przegrać”. O poważnych kłopotach obozu władzy piszą względnie otwarcie nawet prawicowe tygodniki - „Do Rzeczy” zrobiło najnowszą okładkę z „zadyszki” PiS, choć prędzej można by mówić o zapaści.

Plan wyglądał logicznie: Szydło miała pozostać twarzą PiS-owskiego socjalu. A Morawiecki miał wnieść całkiem nową „wartość dodaną”

Wszystko to dzieje się w najgorszym możliwym momencie - tuż przed startem poczwórnego maratonu wyborczego - od jesiennych wyborów parlamentarnych, poprzez wybory europejskie i parlamentarne w roku 2019, aż do wyborów prezydenckich w 2020 roku czeka nas przecież niemal permanentna kampania wyborcza. W dodatku nie bardzo widać sposób na wyjście z tej, hmm, zadyszki. Nie widać również, by ktokolwiek w PiS uważał, że taki sposób znalazł.

Rozwiązanie wyjściowego równania Szydło vs. Morawiecki może się wydawać zupełnie proste: „Dopóki to Beata Szydło była premierem, wszystko układało się tak wspaniale. Przyszedł Morawiecki i wszystko się popsuło”. Choć byłoby to rozwiązanie bardzo naiwne - bo polska polityka naprawdę w niewielkim stopniu ma cokolwiek wspólnego z matematyką - to jednak nie oszukujmy się: jakaś część wyborców (nie tylko prawicowych) rozumuje właśnie takimi prostymi kategoriami.

To oznacza, że Beata Szydło może właśnie stawać się, w oczach części wyborców PiS, symbolem minionej potęgi, tych niedawnych czasów, w których PiS (zdałoby się) mogło zrobić niemal wszystko, a i tak nie zagroziłoby to dominacji rządzącej partii nad wijącą się w wiecznym (zdałoby się) poniżeniu „totalną opozycją”. Prawicowy wyborca odczuwający ten sentyment za spadki wini Mateusza Morawieckiego, w ostatnich dniach (po wecie w sprawie ustawy degradacyjnej) również prezydenta Andrzeja Dudę. Ale przecież nie Beatę Szydło. Ona - w oczach wyborcy odczuwającego ten sentyment - pozostaje „naszą Beatą”, która dopóki rządziła, to „wszystko było dobrze”.

To paradoks. Bo choć Mateusz Morawiecki zafundował sobie na własne życzenie całą serię kryzysów, to PiS płaci dziś prawdopodobnie więcej za nagrody dla ministrów rządu Beaty Szydło niż nawet za międzynarodowy blamaż w sprawie ustawy o IPN. Pękają dziś przede wszystkim struny, które to ona napinała - lub które napinali najważniejsi ludzie obozu władzy za czasów jej rządów. Ba, wszystko wskazuje na to, że słynna ustawa o IPN krążyła w najlepsze po resortach raczej w epoce Szydło niż Morawieckiego. To przecież także jej rząd dofinansował PFN - a spółkę Solvere założyli byli pracownicy kancelarii premier Szydło.

A jednak to Szydło pozostaje w oczach prawicowego elektoratu „naszą Beatą”, zaś Morawiecki coraz częściej wywołuje gniewne pomruki jako główny winowajca obecnych kłopotów PiS.

Na tym tle wyjątkowo ciekawie jawi się kwestia „pokazywania pazurków”. Chwilę po pamiętnym sejmowym wystąpieniu Beaty Szydło Jarosław Kaczyński w rozmowie z wPolityce.pl - czyli serwisem, którego redakcja z pewnością nie ośmieliłaby się myśleć o robieniu kawałów ani Kaczyńskiemu, ani Szydło - mówił, że słowa Szydło o nagrodach dla ministrów bardzo mu się podobały. Podzielił się z wPolityce.pl spostrzeżeniem, że gdy Szydło stała na czele rządu, to „od czasu do czasu ta spokojna, wyważona i dobra osoba tak troszkę pokazywała pazurki”. - I też przed tym wystąpieniem powiedziałem jej: pokaż, proszę, pazurki - dorzucił.

Opozycji jednak „pazurki” byłej premier zdecydowanie nie przestraszyły, przeciwnie, kwestia nagród dla ministrów w jej rządzie pozostaje dla Platformy i Nowoczesnej darem z niebios i wodą na młyn, podobnie jak kluczowy cytat z sejmowego wystąpienia Szydło w dniu „pokazywania pazurków” - „Nam się należało”. I podobnie jak słowa Kaczyńskiego o „pazurkach”.

Jako wicepremier ds. społecznych Szydło została pozbawiona narzędzi kontroli nad programami socjalnymi

- Może nie dlaczego miała pokazać pazurki, tylko raczej komu? I czy na pewno opozycji? - śmiał się prawicowy polityk Zjednoczonej Prawicy, którego o to zapytałem na początku tygodnia. Można to było rozumieć jako próbę wskazania, że być może chodzi raczej o grę wewnątrz obozu władzy, o to, że aktywizując Szydło, Kaczyński mógł myśleć o wywarciu presji na Mateusza Morawieckiego. Tak, to całkiem możliwe, a przynajmniej logiczne - o czym nieco szerzej za moment.

Tak było na początku tygodnia. Ale pod koniec kwestia „pokazywania pazurków” zdążyła się mocno skomplikować. Choć o wyrażonej tymi właśnie słowami zachęcie do ostrzejszego działania mówił sam Jarosław Kaczyński mocno zaprzyjaźnionemu z obozem władzy serwisowi, to rzeczniczka PiS Beata Mazurek ogłosiła w czwartek, że takie słowa nigdy nie padły. Dodała też, że prezes PiS nie wiedział o nagrodach przyznawanych ministrom i był zaskoczony ich skalą.

Chwilę później Jarosław Kaczyński zwołał zaś konferencję prasową, na której ogłosił, że ministrowie przekażą otrzymane od Beaty Szydło nagrody na konto Caritasu, a do tego do Sejmu trafi projekt ustawy obniżającej uposażenia posłów i senatorów. Czegoś podobnego spodziewano się od kilku dni. Ale chyba nikt się nie spodziewał, że Kaczyński ogłosi również rzecz następującą: - O żadnych pazurkach nie mówiłem. Wiedziałem, że premier Szydło będzie o tym mówić, miała prawo się bronić. Społeczeństwo tego nie zaakceptowało i wyciągamy wnioski - powiedział prezes PiS na czwartkowej konferencji.

A więc żadnych pazurków nie ma - i nigdy nie było. Taka jest obecnie wersja oficjalna.

W całym obozie władzy nikt jak dotąd nie zdążył zyskać, ale i stracić tak wiele jak Beata Szydło. Formalnie była na samym szczycie dosłownie od dnia wyborów, ale o względną kontrolę nad własnym rządem musiała walczyć przez cały okres urzędowania. Stopniowo niemało jej się w tym zakresie udało. Nigdy nie zapanowała nad Antonim Macierewiczem czy nad Mariuszem Kamińskim i jego ludźmi. Z punktu widzenia partyjnej hierarchii niewiele też mogłaby zdziałać w wypadku ewentualnego poważniejszego konfliktu z Mariuszem Błaszczakiem. Ale już ambicje wicepremiera Morawieckiego była w stanie przyhamowywać. Wypracowała sobie skomplikowany sojusz ze Zbigniewem Ziobrą, miała też w rządzie kilkoro „swoich ministrów”. Ba, w końcu część prawicowych komentatorów zaczęła całkiem szczerze - i z rodzajem dumy - podkreślać jej rosnącą niezależność względem prezesa PiS.

I właśnie wtedy Jarosław Kaczyński strącił Szydło z samego szczytu, na pozór równie łatwo, jak wcześniej ją na tym szczycie stawiał. Widok upokorzeń Beaty Szydło w tych kilku ostatnich dniach urzędowania, gdy już cała Polska wiedziała o nadchodzącej dymisji i znała nazwisko jej następcy, był przykry nawet dla części jej zdeklarowanych przeciwników. Ale ten najgorszy moment trwał przecież niecałe dwa tygodnie. Początkowo wszystko wskazywało na to, że Jarosław Kaczyński po zmianie na stanowisku szefa rządu oszczędzi byłej premier dalszych upokorzeń. Szydło przesiadła się w fotel wicepremiera, natychmiast ogłoszono, że będzie odpowiadała za politykę społeczną, która przecież była jak dotąd największym - a więc też najcenniejszym - atutem rządów PiS. Skonstruowano dla niej specjalne ciało wewnątrz rządu - czyli Komitet Społeczny Rady Ministrów.

- Wtedy ten zamysł był oczywisty. Chodziło o to, żeby nie stracić najważniejszych atutów poprzedniego rządu i żeby wszystko to, co wniesie Mateusz Morawiecki, stało się wartością dodaną - mówi nasz rozmówca z obozu Zjednoczonej Prawicy.

Plan wyglądał dość logicznie. Szydło pozostanie twarzą programów socjalnych z 500 plus na czele, a Morawiecki będzie się zajmował gospodarką i próbami ocieplenia stosunków z Europą - bo przecież właśnie ten ostatni zespół problemów przesądził o zmianie na stanowisku premiera. Gdyby to wszystko zagrało, być może PiS rzeczywiście rozszerzyłoby swój elektorat - bo i o to chodziło w całej operacji.

Wszystko wskazuje na to, że dla Beaty Szydło naprawdę przewidziano miejsce w tym planie. Już w pierwszych tygodniach rządów Mateusza Morawieckiego zaczęło być jednak wyraźnie widoczne, że polityczno-administracyjna przestrzeń wokół Szydło zadziwiająco szybko się kurczy. Pierwsze posiedzenie Komitetu Społecznego Rady Ministrów odbyło się z pompą ostatniego dnia stycznia. Widzowie przed telewizorami mogli zobaczyć, jak ministrowie zasiadają do stołu, miło się przedtem witając. Dalej już nie było kamer. Beata Szydło mówiła tylko, że komitet będzie rozwiązywał problemy zwykłych Polaków.

Zapis posiedzenia trafił do publicznej wiadomości dopiero na początku marca. Okazuje się, że była to dość luźna rozmowa wokół ogólnego tematu demografii. Najpoważniejsza propozycja, która padła tego dnia z ust Beaty Szydło, miała charakter wizerunkowo-kampanijny. Była premier zaproponowała, by następne posiedzenie odbyło się w Sierakowicach, o których nieco wcześniej (podczas tego samego posiedzenia) wspominał Jarosław Sellin. Wiceminister kultury był zaciekawiony faktem, że w Sierakowicach mieszka spora liczba rodzin wielodzietnych, a jednocześnie gmina ma wysoki wskaźnik rodzinnej przedsiębiorczości. Podczas całego spotkania powstał więc tylko pomysł na formułę kolejnego spotkania - niewątpliwie w stylu kampanii Beaty Szydło.

Tyle o komitecie. Stosunkowo niedługo po rekonstrukcji Beata Szydło zapowiedziała natomiast możliwość rozszerzenia programu Rodzina 500 plus. - Proszę bardzo! Oto nasza Beata powraca! - zakrzyknęli natychmiast zwolennicy odsuniętej premier.

Chwilę później jednak słowa byłej premier dementowała jej niedawna podwładna - minister pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska. Minister stwierdziła, że rozszerzenia 500 plus nie ma w agendzie i że ogólnie się na nie nie zanosi. W świat poszedł w ten sposób sygnał, że po pierwsze, Beata Szydło nie bardzo wie, co mówi, a po drugie, że teraz 500 plus to raczej sprawa resortu.

Co ciekawe, po kilkunastu tygodniach okazało się, że Szydło najprawdopodobniej wiedziała, co mówi. PiS rzeczywiście szykuje zmiany w programie 500 plus - a może je ogłosić 14 kwietnia Jarosław Kaczyński. Mówi się m.in. o podwyższeniu progu dochodowego uprawniającego do pobierania świadczenia na pierwsze dziecko i o progu (3 tys. zł na osobę w rodzinie), od którego świadczenie już by nie przysługiwało. I o tym, że 500 plus przysługiwałoby aż do ukończenia 25 roku życia przez dziecko - o ile tylko będzie ono kontynuowało naukę. Jaka w tym planie jest rola Beaty Szydło - delikatnie mówiąc, jednak nie wiadomo.

Drugi sztandarowy program socjalny rządu Beaty Szydło - czyli Mieszkanie Plus - został delikatnie, lecz stanowczo wyjęty z rąk protegowanego byłej premier Andrzeja Adamczyka, ministra infrastruktury, razem z całym budownictwem. Adamczykowi ostała się infrastruktura, natomiast kwestie związane z budownictwem przejął nowy minister inwestycji i rozwoju Jerzy Kwieciński. Najciekawsze było jednak to, co stało się z programem Mieszkanie Plus. Otóż trafił on pod specjalny nadzór. Ale nie Beaty Szydło i jej Komitetu Społecznego, tylko premiera Mateusza Morawieckiego.

Fakty wyglądają więc tak, że choć formalnie Beata Szydło jest wicepremierem ds. społecznych, a tym samym teoretycznie jedną z kilku najważniejszych osób w rządzie, to de facto została pozbawiona narzędzi, które pozwalałyby jej na względnie bezpośrednie zarządzanie obszarem najważniejszych programów socjalnych. W dodatku program Mieszkanie Plus trafił pod osobisty nadzór Morawieckiego. Równolegle słabnie Zbigniew Ziobro - w poprzednim składzie trudny, ale względnie lojalny sojusznik Beaty Szydło, rola Andrzeja Adamczyka została znacząco ograniczona, z rządem rozstał się też jego rzecznik w czasach Szydło - Rafał Bochenek.

A sama Szydło? Ledwo zdążyła po kilku miesiącach ewidentnego przyczajenia „pokazać pazurki” (już pal sześć, czy opozycji, czy jednak Mateuszowi Morawieckiemu), to Jarosław Kaczyński - prawdopodobnie pod presją sondażowego tąpnięcia - osobiście sięgnął po pilnik. Choć kłopoty następcy mogłyby sprawić, że była premier znów znalazłaby się na fali, na razie kotwicą okazują się obciążenia z czasów jej własnych rządów.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Choć Beata Szydło jest wicepremierem ds. społecznych, została pozbawiona narzędzi, które pozwalałyby jej na zarządzanie tym obszarem - Portal i.pl

Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński