MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Bez zastępczej, taniej karmy

Rozmawiał: Kuba Zajkowski
Beata Tyszkiewicz przepada za drugoplanowymi rolami.
Beata Tyszkiewicz przepada za drugoplanowymi rolami. OKO
Szczera rozmowa z aktorką Beatą Tyszkiewicz. O kinie, życiu na planie i wyższości teatru nad "Tańcem z gwiazdami".

- Czy dziś praca na planie filmowym bardzo różni się od tej przed laty?
- Jestem zdemoralizowana czasami, gdy było dużo czasu. Kiedyś jechałam na plan filmu Wojciecha Jerzego Hasa do Wrocławia i siedziałam tam dwa miesiące. Nie myślałam o teatrze i niczym innym. Najbardziej kochałam właśnie te wspólnie spędzone chwile. Filmów, w których grałam, bardzo często później nie oglądam. Produkt finalny jest zazwyczaj rozczarowaniem. Aktor wiąże z nim znacznie więcej nadziei niż potem dane jest mu zrealizować. Tu przytną, tam przytną, puszczą napisy.

- Dziś inni są także reżyserzy, aktorzy.
- Niestety, umierają ostatnie dinozaury kina. Brakuje ludzi, którzy przekazaliby dalej wiedzę. Ja miałam taki komfort, że uczyli mnie Ryszarda Hanin, Zofia Mrozowska, Stanisława Perzanowska, Jerzy i Jan Kreczmarowie czy Roman Zawistowski. Te nazwiska już nic nie mówią nawet studentom szkół aktorskich. Pamiętam, jak czekaliśmy na filmy Luisa Bunuela, Michelangelo Antonioniego, Federico Felliniego, Carlosa Saury czy Stanleya Kubricka. Teraz już nie czekam. Nie ma Ingmara Bergmana, Luchino Viscontiego i innych. Robi mi się żal, że tacy ludzie odchodzą, bo zabierają ze sobą ogromny potencjał, którym zostali obdarzeni.
Gdy byłam w szkole aktorskiej, mówili, że każdy jest do zastąpienia. To jedno z największych łgarstw, które słyszałam. Krzysztof Kieślowski odszedł, minęło wiele lat, a jego następców brakuje.

- Wśród młodych twórców, którzy budują współczesne kino, też jest wiele talentów.
- Tak, ale jakie wyzwania przed nimi stoją? To są ludzie do zaangażowania. Jest projekt, trzeba kogoś zagrać, idą. Z kolei teatr, gdzie kiedyś zdobywało się przychylność widzów, jest elitarną rozrywką. Wie pan, ile trzeba grać na scenie, żeby zebrać widownię "Tańca z gwiazdami"? Całe życie! A i to może nie wystarczyć.

- Jak pani odnajduje się w czasach, w których przyszło nam żyć?
- Największym błędem jest zaniżanie poziomu z założenia. Często słyszę, że jakiś tekst nie może być opublikowany, bo nie zrozumie go czytelnik. Tymczasem ludzie nie chcą czuć się komfortowo z powodu tego, że są mądrzejsi niż to, co czytają czy oglądają. Uważam, że dużo osób pragnie się rozwijać i uczyć. Nieprawdą jest, że potrzebujemy zastępczej, taniej karmy. Traktowanie czytelników i widzów jak idiotów to bardzo szkodliwe zjawisko.

- Większość z nas - mimo woli - dostosowuje się do tych reguł. Na przykład pani gra w komediach romantycznych i zasiada w jury "Tańca z gwiazdami".
- Owszem, ale nie robię tego ze śmiertelną powagą. To żadne zawodowstwo, raczej słodka obecność, występy gościnne.

- Czy nie obawia się pani sytuacji, gdy widzowie będą panią kojarzyli jako jurorkę "Tańca z gwiazdami", a nie aktorkę?
- Już tak jest! Ale nie narzekam, bo można na to patrzeć z dwóch stron. Wiele osób nie zwróciłoby na mnie uwagi w filmie "Nie kłam, kochanie", gdyby nie "Taniec z gwiazdami". Moje pokolenie wyrosło ze mną. Wielu widzów z mlekiem matki wyssało, że jest ktoś taki jak Beata Tyszkiewicz. Teraz mogą mnie pokazać w telewizji swoim dzieciom, które za mną przepadają, bo daję dobre oceny (śmiech).

- Polubiła pani swoją bohaterkę z "Nie kłam, kochanie"?
- Każdego da się przerobić na swoje kopyto. Przepadam za takimi drugoplanowymi rolami, bo nie obciążają mnie odpowiedzialnością za całe dzieło. Nie muszę być obecna przy wszystkich zdjęciach, przychodzę i robię swoje. Dzięki temu, że mam większy luz w interpretacji, łatwiej zbudować barwną postać.

- Czy ciocia Nela to wdzięczny materiał do stworzenia interesującej bohaterki drugoplanowej?
- Tak, między innymi ze względu na swój majątek. To zwraca uwagę ludzi, dla których - oczywiście - pieniądze nie są najważniejsze w życiu. Nawet gdy ktoś już ich nie ma, a miał - tak jak Nela - wzbudza ogólną ciekawość. Wszyscy bohaterowie filmu wiążą z moją postacią pewne nadzieję, nie wiedząc o tym, że jest bankrutem. Tym samym się okłamują. Ale czy musimy od razu wszystko o sobie opowiadać? Są ludzie, którzy wiedzą, co mówią i tacy, którzy mówią, co wiedzą (śmiech).

- Piotr Wereśniak, reżyser "Nie kłam, kochanie", upodobał sobie panią w rolach cioć. Wcielała się pani w taką postać także w jego komedii romantycznej "Zakochani".
- Zawsze się do mnie zwraca, gdy trzeba zagrać kogoś znacznie starszego niż ja. To jego czułe spojrzenie na moją osobę. W "Zakochanych", którzy powstawali 8 lat temu, moja bohaterka Neli mówiła w jednej ze scen: "Poznałam go w Bristolu na raucie w 1920 roku". 100 lat mi rąbnęło jak nic (śmiech)! Natomiast moja postać w "Nie kłam, kochanie" przekroczyła już dawno osiemdziesiątkę. Biorąc to pod uwagę, mam podejrzenia, że Wereśniak się na mnie zawziął.

- Na czym pani najbardziej zależy?
- Na ułatwieniu życia najbliższym, ich zdrowiu, spokoju serca i pogodzie ducha.

- Tego ostatniego pani nie brakuje. Skąd pani bierze tyle pozytywnej energii?
- Ważny jest dla mnie kontakt z ludźmi. W każdym widzę kogoś wyjątkowego. Łatwo wtedy żyć. Ograniczam natomiast kontakty z osobami, które opowiadają swoje sny, recenzują filmy i polecają książki - ich zdaniem - warte przeczytania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński