Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pochowali go za życia

ANDRZEJ KORDYLASIŃSKI
Jerzy Miodyński w czapce piechoty (z lewej), a z prawej młody Kazimierz Klepajczuk. Zdjęcie to zrobiono w 1945 r. w Witechenau pod Dreznem.
Jerzy Miodyński w czapce piechoty (z lewej), a z prawej młody Kazimierz Klepajczuk. Zdjęcie to zrobiono w 1945 r. w Witechenau pod Dreznem. Archiwum domowe
Dzięki kolegom Kazimierz Klepajczuk w czasie wojny kilka razy wymykał się śmierci. Z tamtych czasów jedna fotografia zachowała się do dziś.

Klepajczuk pochodzi z Podola. Niegdyś to Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej, powiat tarnopolski, a dzisiaj teren Ukrainy. Czernielów Mazowiecki leżał ok. 15 km od granicy ze Związkiem Radzieckim. Stamtąd 17 września 1939 r. nadszedł wróg.

Rosjanie zabrali 18-letniego Kazimierza na przymusowe roboty. Pracował przy budowie torów z Tarnopola do Lwowa i dalej na Kijów. Gdy przyszli Niemcy, remontował drogi dla firmy Otto Hell. Z pomocą starszego brata Franciszka (ps. Maciuga) zaciągnął się do Armii Krajowej. Miał pseudonim Jacek. W 1943 roku 22-letniego Kazimierza aresztowała ukraińska policja. Odstawili go na gestapo, gdzie przez trzy miesiące znęcano się nad nim. Brat robił wszystko, aby uwolnić uwięzionego Kazimierza. AK miała swojego człowieka w gestapo. I udało się. Choć Klepajczuk szukał potem swego wybawiciela, do dzisiaj nie wie, kto nim był.

Chcieli zedrzeć z nich pasy

Jerzy Miodyński w czapce piechoty (z lewej), a z prawej młody Kazimierz Klepajczuk. Zdjęcie to zrobiono w 1945 r. w Witechenau pod Dreznem.
(fot. Archiwum domowe)

Na ziemiach wschodnich II Rzeczypospolitej Niemców wyparła Armia Czerwona. Było to w marcu 1944 r. Kazimierz Klepajczuk, jak prawie wszyscy pełnoletni mężczyźni, dostał powołanie do wojska. Najpierw stacjonował w Jampolu, potem w Sumach nad Dnieprem, gdzie kształcili czołgistów. Było tam wówczas 50 Polaków i parę tysięcy Rosjan. Mieszkali w ziemiankach znajdujących się w lasach.

- Polacy z armii Berlinga dostali eleganckie mundury, pasy skórzane, czapki i wszystko polskie. Polonia amerykańska dała pieniądze. A rosyjski oficer chodził w parcianych pasach. Chcieli na siłę zamieniać te pasy - wspomina Kazimierz Klepajczuk. - Posługiwano się tylko językiem rosyjskim. Wszystko musieliśmy wiedzieć i nazwać. Ciężko nam było. Jak powiedzieli, że czołgi na maśle jeżdżą, to pomyśleliśmy: my tu głodni nie będziemy. A chodziło o to, że tanki na olej jeżdżą - śmieje się pan Kazimierz. - Nie wszyscy sobie radzili i zdawali egzaminy. Niektórych odsyłali do piechoty. Rosjanie mówili: "Ludzi u nas dużo, a maszyna to pieniądze - kosztuje. Ty nie będziesz, to drugi będzie jeździł" - wspomina słowa dowódców.

Po pięciu miesiącach zdał egzamin. W październiku 1944 roku był koniec szkolenia i dostał skierowanie do armii.

Przeprawa pod wodą

Kazimierza Klepajczuka wraz z kolegami po skończonej szkole zabrali do Chełma. Trafił do I Korpusu Pancernego wchodzącego w skład I Armii Wojska Polskiego. W lutym 1945 r. wysłano ich na front. Pierwsze walki miały miejsce w Barlinku i Lipianach. Stali w lasach w okolicach Myśliborza i mieli forsować Odrę. Na początku kwietnia 1945 r. kompania pod dowództwem Szatariowa wysłała zwiad do Cedyni

- Pamiętam, jak przejeżdżaliśmy przez zrujnowaną Chojnę. Na cmentarzu Rosjanie grzebali swoich. Jeszcze się zatrzymaliśmy i wystrzelili - hołd poległym oddali - wspomina pan Kazimierz. - Do Cedyni wjechaliśmy kompanią 10 czołgów. Odra podchodziła wtedy pod budynki.

Przyszedł rozkaz, że wyjeżdżają dalej. Załadowano ich na pociągi i przez Gorzów, Poznań trafili do Oleśnicy. Zostali przerzuceni w okolice Wrocławia, w którym bronili się Niemcy będący w okrążeniu. Przez Bolesławiec przejechali do Zgorzelca. Tam objęli stanowiska nad Nysą Łużycką, szykując się do przeprawy.

- Forsowanie rzeki strasznie wyglądało. Wiele rakiet, wiele światła. Artyleria strzelała, a my czekaliśmy. Piechota poszła. Jedna dywizja sforsowała, a inna nie. Przejeżdżałem przez rzekę w miejscu, gdzie nie było bagnisto. Rury wydechowe przedłużyliśmy. Luki były zamknięte, lufa też zabezpieczona. Przejechaliśmy pod wodą, a tam brzeg był bardzo stromy - wspomina przeprawę przez Nysę Łużycką pan Kazimierz.

Następnego dnia byli już nad rzeką Szprewą. Też był problem, jak ją przejechać. Ruszyli do Budziszyna (Bautzen).

- Silne walki trwały dzień i noc. Najwięcej bitew stoczyliśmy pod Budziszynem. Było nas w czołgu pięciu. Wyszliśmy na autostradę Budziszyn-Drezno, a tu nagle samoloty. Nie mieliśmy jak z nimi walczyć. Dostaliśmy. Wyskoczyliśmy z czołgu. Szybko zgasiliśmy ogień. Okazało się, że poszedł celownik i radio. Trzeba było od tej pory strzelać na wyczucie - opowiada pan Kazimierz.

Wtedy spłonęły zdjęcia, jakie miał czołgista Klepajczuk. W III kompanii z 65 czołgów zostało tylko 17.

Wyskoczył z płonącego czołgu

Opowiedz historię

Zachęcamy naszych Czytelników do opowiedzenia nam historii osób z rodzinnych fotografii - tych sprzed drugiej wojny, ale także takich zrobionych w latach 40., 50. czy 60. XX wieku.
Kontakt: e-mail: [email protected]; listownie pod adresami: "Głos Koszaliński", ul. Mickiewicza 24, 75-004 Koszalin; "Głos Pomorza", ul. Henryka Pobożnego 19, 76-200 Słupsk; "Głos Szczeciński", ul. Nowy Rynek 3, 71-875 Szczecin, z dopiskiem "Czar fotografii".
Można też kontaktować się z dziennikarzami dyżurnymi: "Głos Koszaliński", tel. 094 347 35 99, "Głos Pomorza", tel. 059 848 81 24, "Głos Szczeciński", tel. 091 481 33 49.

Po zdobyciu Bautzen skierowano ich w kierunku Drezna. Tam mieli zdobyć miasto Bischofswerde, leżące w tzw. saskiej Szwajcarii.

- Tam był trudny górzysty teren. Jak jechało się z góry czołgiem, trudno było skręcić. Silnikiem się wstrzymywało. Dwa czołgi spadły w dół - wspomina Klepajczuk. - 8 maja po obiedzie do zdobycia było miasteczko. Przed miastem głębokie rowy przeciwczołgowe albo grube drzewa kładli, żeby nie przejechać gąsienicami. Jak był rów, to rzucaliśmy parę pocisków artyleryjskich, rów się rozłaził i czołg przejeżdżał. Dostaliśmy w gąsienicę. Wyskoczyliśmy i świece dymne rzuciliśmy koło maszyny. Chodziło o to, aby Niemców wprowadzić w błąd, że cały czołg się pali. Zaczęliśmy zaczepiać gąsienice linkami, ja wsiadłem do środka. Niemcy zaczęli znowu bić i jak wyskoczyłem, dostałem pociskiem w nogi i w szyję. Do dziś nie słyszę na lewe ucho - opowiada pan Kazimierz i pokazuje ślady z tyłu głowy.

Opatrzonego rannego koledzy zostawili w rowie. Po kilku godzinach pana Kazimierza znalazło dwóch łącznościowców, którzy ciągnęli telefon. Wtedy to dowiedział się, że jest już koniec wojny. Wylądował w szpitalu pod Dreznem w Witechenau. To był polski polowy szpital w szkole.

- W sali leżeli przeważnie chłopcy z Kresów. Przyszła do nas porucznik do spraw politycznych, myśmy nazywali ich politrukami. Wyciąga papier i czyta, że Kresy Wschodnie będą należeć do Związku Radzieckiego. A tu wszyscy z Kresów! Takie smutne było dla nas zakończenie wojny. Wtedy rany bardziej krwawiły jak się goiły - wyznaje pan Kazimierz.

W szpitalu poznał Jerzego Miodyńskiego.
-Pochodził z Częstochowy. Zaprzyjaźniłem się z nim. Zrobiliśmy sobie właśnie tę fotografię - pokazuje zdjęcie pan Kazimierz.

Ożył na apelu poległych

Trzy i pół miesiąca przebywał w szpitalu. Był już koniec wojny. Wokół mieszkali Łużyczanie, ludność pochodzenia słowiańskiego, próbująca w Niemczech zachować swoją odrębność.

- Z Jurkiem nie mogliśmy się nadziwić, bo można było zrozumieć, co mówili ci Łużyczanie. To był bardzo pobożny naród. Jak było Boże Ciało, szła procesja. Na początku grała orkiestra. Później szły panienki z kokardami, potem kobiety i na końcu mężczyźni. My szliśmy zaraz za baldachimem. Ruski mówili, że jak to tak: przed chwilą ze sobą walczyli, a teraz idą razem w procesji. To ciemnota była i nie rozumiała. Rosjanie zajęli część miasteczka. Niemcy tak się ich bali, że wszyscy uciekli na tę połowę, gdzie byli Polacy. Taka była różnica kultury! Sami Rosjanie mówili: "Oni nas zażigali (podpalali - przyp. red.), my ich zajebiom" - wspomina pan Kazimierz.

Kazimierz Klepajczuk długo nie mógł trafić do swojej brygady. W drodze powrotnej z Jerzym Miodyńskim odwiedzili Częstochowę.

- Jurek był jedynakiem. Ja nie miałem do kogo jechać. Jego rodzice nie mogli się nami nacieszyć. Balowaliśmy cały tydzień. Dostałem plecak wałówki i pojechałem w poszukiwaniu swojej brygady - opowiada Kazimierz Klepajczuk

Potem trafił do Biedruska, gdzie skierowano go na ziemie zachodnie do prac polowych. Po powrocie dowiedział się, że jego brygada stacjonuje w Opolu. Był koniec października 1945 r. Do jednostki w Opolu przyjechał przed Wszystkimi Świętymi.

- Nie poszedłem się zameldować. Z kolegami było co wypić i co powspominać. Oficerowie i żołnierze to frontowcy. Razem my jedli i papierosa palili na wojnie, to kto po wojnie miał tę dyscyplinę trzymać? Za dwa dni wybrałem się zameldować, a tu wypadło Wszystkich Świętych. Na placu orkiestra, sztandar i apel poległych. Na tym apelu czytają: "Klepajczuk zginął na polu chwały". A koledzy do mnie: "Widzisz, udało ci się przeżyć!" Wzięli mnie do góry i krzyczeli: "Niech żyje! Niech żyje!" Poczułem radość. Miałem szczęście w nieszczęściu - podsumowuje Kazimierz Klepajczuk.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński