MKTG SR - pasek na kartach artykułów

100 lat pana Franciszka. Przepis na długowieczność

Andrzej Gurba [email protected]
Franciszek Gierszewski był członkiem klubu siłacza w Prądzonie. Zdjęcie z 1939 roku.
Franciszek Gierszewski był członkiem klubu siłacza w Prądzonie. Zdjęcie z 1939 roku. Archiwum
Franciszek Gierszewski z Prądzony lubi śpiewać, nie odmówi sobie szklaneczki piwa, jest pogodny i kocha Kaszuby. 6 kwietnia tego roku skończy 100 lat.

Odwiedziliśmy pana Franciszka w domu w Prądzonie, w którym mieszka z kilka lat młodszą żoną Martą oraz synem Edmundem i jego żoną Barbarą. Przyjechali też inni członkowie rodziny.

- Takie rodzinne spotkania to u nas tradycja. Jemy wspólnie obiad, rozmawiamy, wspominamy - mówi Małgorzata Rudnik z Miastka, najstarsza córka pana Franciszka. Po przywitaniu pytamy seniora rodu, czy teraz żyje się lepiej, czy może kiedyś? - Dawniej było źle, a teraz jest jeszcze gorzej... - mówi pan Franciszek i widać, że żartuje, bo to pogodny i uśmiechnięty człowiek, który zawsze z pokorą, ale i podniesionym czołem znosił różne koleje losu. Jego dzieci mówią, że zawsze wyznawał zasadę, że ma dwie ręce i głowę, to sam o siebie zadba.

Złota rączka
Franciszek Gierszewski urodził się w Prądzonie 6 kwietnia 1913 roku. Przez siedem lat chodził do miejscowej szkoły podstawowej. Od najmłodszych lat pracował na roli. Kiedy był starszy wyjeżdżał na zarobek do gospodarzy niemieckich m.in. do Silna, Zamartego i Lotynia. Razem z nim jeździła siostra Monika. Dzięki zarobionym przez nich pieniądzom udało się powiększyć o kilka hektarów rodzinne gospodarstwo.

Ojciec pana Franciszka pochodzi z Rucowych Lasów. Też miał na imię Franciszek (a jego żona, mama naszego rozmówcy, Franciszka). Nasz bohater, poza siostrą Moniką, miał jeszcze trzech braci: Augusta, Jana i Pawła.

- Jan wyuczył się na szewca. Był znany ze swojego fachu w całej okolicy - wspomina pan Franciszek. Jan w latach 80-tych wyjechał do Niemiec, gdzie zmarł. August zginął tragicznie jako dziecko. Monika też nie dożyła sędziwego wieku. Brat Paweł był kowalem. Zginął w czasie wojny, tuż przed nadjeściem frontu.

Pan Franciszek nie miał jednego wyuczonego zawodu. Od "zawsze" był złotą rączką.

- Dziadek był znany z tego, że doskonale krył dachy słomą i trzciną, umiał też naprawiać sieci rybackie, prządł wełnę, wykonywał uprzęże. To tylko niektóre rzeczy, które potrafił robić - opowiada wnuczka Justyna Ginter.

100-latek miał też jedno szczególne zajęcie. Prowadził tzw. puste noce. To stary zwyczaj, teraz już niespotykany.

- Gdy ktoś zmarł, to był żegnany wielogodzinnym śpiewem. Później cała wieś odprowadzała zmarłego do krzyża. Dziadek szedł na czele i śpiewał w intencji zmarłego. Ma jeszcze śpiewniki, które wtedy wykorzystywał - mówi wnuczka Justyna.

Przed drugą wojną światową w Prądzonie działał klub siłacza. Nasz 100-letni rozmówca był jego członkiem.

- Klub mieścił się w karczmie. Spotykaliśmy się tam, graliśmy w karty, ćwiczyliśmy i siłowaliśmy się, przede wszystkim na rękę - opowiada pan Franciszek. Córka Małgorzata dodaje, że poza tym podnosili stoły zębami, wozili taczki z kamieniami i zbożem. Tak wtedy rywalizowali.

Do narzeczonej był konkurent
Jak już wspomnieliśmy, przed wojną, pan Franciszek, imał się różnych prac, poza pracą na roli. Tak było też później. Zanim jednak do tego dojedziemy, to czas najwyższy wspomnieć o pani Marcie, żonie pana Franciszka.

Od dziecka mieszkała niedaleko swojego przyszłego męża. Jednak prawdziwe uczucie pojawiło się dopiero wtedy, kiedy w 1940 roku zostali skierowani w jedno miejsce na roboty przymusowe do Prus Wschodnich - Malbork, Elbląg, Tczew. Pracowali w gospodarstwie rolnym.

Pan Franciszek skorzystał z urlopu i przyjechał do Prądzony.

- Miałem szybko wracać. Marta powiedziała mi: Franku, jedź na urlop. Jak wrócisz, to się ożenimy - wspomina pan Franciszek. To był 1943 rok. I do Prus jednak już nie wrócił. - Powiedziano mi, że na miejscu będę bardziej przydatny. W Prądzonie i okolicy były kobiety, których mężów wcielono do wojska. Nie dawały rady same na roli. Pomagałem im w pracach polowych. Tęskniłem jednak za narzeczoną, która została w Prusach. Kiedy dowiedziałem się, że do mojej Marty smoli cholewki konkurent, który był też w Prusach, od razu tam pojechałem. Rozmówiliśmy się i wzięliśmy ślub, jeszcze w 1943 roku - opowiada pan Franciszek. - Dokładnie 26 grudnia 1943 roku.

Zbliżał się koniec wojny. To nie był bezpieczny czas dla nikogo. W Prądzonie byli Niemcy, a później Rosjanie. Niemcy spalili drewniany dom, w którym mieszkał pan Franciszek (musiał zbudować nowy).

- Rosjanie, jak przyszli, to grabili i gwałcili - mówi pan Henryk, syn pana Franciszka.

Mama żony pana Franciszka uciekła się do fortelu.

- Bała się, że Marcie coś zrobią. Szybko więc zawiązała jej starą chustę na głowę i położyła do łóżka pod dużą pierzyną. Kiedy Rosjanie pytali, kto tam leży, to odpowiadała, że chora staruszka. Żołnierze uwierzyli, że tak jest - wspomina 100-latek.

Po wojnie nie było pracy. Dopiero w 1950 roku pan Franciszek został zatrudniony w miejscowej szkole jako woźny. Pracował też w lesie jako drwal.

Był także brukarzem i budował drogi. Później przyjął posadę dróżnika, opiekując się drogą z Borzyszkowych do Łąkiego. W 1972 roku przeszedł na rentę. Osiem lat później przekazał gospodarstwo synowi Edmundowi.
Pan Franciszek jest najstarszym strażakiem w okolicy. Od 1930 roku pełnił funkcję zastępcy naczelnika Ochotnicznej Straży Pożarnej w Prądzonie. W 1945 roku miejscowa strażnica spłonęła. Po latach pan Franciszek, razem z dwoma innymi strażakami, ją odbudowali. Nasz rozmówca niedawno dostał medal za długoletnią służbę.

Mógłbym się siłować
- Czuję się dobrze. Nic mi nie dolega, mógłbym się siłować - śmieje się pan Franciszek. Mieszkaniec Prądzony dba o regularny tryb życia. Wstaje o godz. 7-7.30. Spać idzie o godz. 19.30. - Rzadko śpię te dwanaście godzin. Ostatnio coraz częściej przewracam się tylko z boku na bok - uśmiecha się pan Franciszek.

Uwielbia chleb z miodem.

- Miód jest oczywiście z własnych uli. Mamy też swojskie masło. Generalnie jem wszystko, ale z umiarem. Przestrzegam też postu. Wtedy nie ma mowy o mięsie - mówi nasz rozmówca.

Dodajmy, że pan Franciszek zbudował też własny piec chlebowy. Od lat przestrzega też zasady, aby jeść o stałych porach. Śniadanie spożywa o 8. Kawę pije dwie godziny później. Obiad je około 12.30 - 13. O 15 jest kolejna kawa. Kolację je o godz. 17.

100-letni mieszkaniec Prądzony kocha Kaszuby. Ma swoje ulubione miejsca, jeziora. Kiedyś jego pasją było łowienie ryb.

- Kiedy jest ciepło zawozimy ojca w jego ulubione miejsca na spacery. To też okazja do rodzinnych spotkań - mówi Edmund, syn pana Franciszka.

W czasie naszej wizyty pan Franciszek, jak i jego żona, uraczyli nas kilkoma kaszubskimi i polskimi pieśniami. Oboje bardzo lubią śpiewać. Syn zdradza, że robią to niemal codziennie.

Kiedy my gościliśmy w Prądzonie, pan Franciszek i pani Marta, nie dość, że pięknie śpiewali, to jeszcze ze swadą, ale i miłością przekomarzali się, tak jakby byli na randce.

Za co pan Franciszek kocha swoją żonę, a pani Marta swojego męża?

- Za wszystko - zgodnie odpowiadają. - Był zawsze bardzo dobrym człowiekiem - dopowiada pani Marta. I wie co mówi, bo małżeństwem są od 70 lat.

Pan Franciszek i pani Marta doczekali się 4 dzieci, 8 wnuków i 10 prawnuków.

- 11 prawnuk jest w drodze. Termin porodu jest na początek kwietnia, a więc na 100 urodziny seniora naszego rodu - mówi rodzina.

Szóstego kwietnia w sali wiejskiej w Prądzonie zaplanowano uroczystość z okazji 100 lat Franciszka Gierszewskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński