Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Max Cegielski odkrywa zapomniane szczecińsko-indyskie historie w wywiadzie dla MM Trendy

Agata Maksymiuk
Archiwum Piotra Zaremby
Jeśli chcesz, 4. października wieczorem możesz zostać w domu, włączyć serial, spędzić z nim kilka godzin i zasnąć. Jeśli wolisz coś bardziej nieprzewidywalnego, proponujemy wizytę w Trafostacji. Max Cegielski razem z Jankiem Simonem o g. 19 otworzą wystawę „Prince Polonia”. W kolorowych skrzynkach pokażą dziesiątki polsko-indyjskich historii, o których już się nie mówi.

Od grzebania w archiwach ludzie wolą dziś nowości na Netflixie, a wy przyjeżdżacie do Trafo ze skrzynkami pełnymi starych papierów.

- Ale za to jakich papierów. Znajdziesz w nich historie przemytników, którzy w latach 80. szmuglowali złoto z Singapuru do Indii - sporo z nich było ze Szczecina. Mamy obrazy Erwina Sówki, emerytowanego górnika, który malując akty bogiń łączy Śląsk z hinduskim mistycyzmem - chociaż w Indiach nigdy nie był. Wzór rangoli usypany w kolorowym piasku przez Egona Fietke, grafiki Tadeusza Kulisiewicza. Są dzienniki Piotra Zaremby, urbanisty i pierwszego prezydenta Szczecina. Wyobrażasz sobie, że w epoce PRL-u Meksykanie, Hindusi i Egipcjanie przyjechali tu za nim, żeby uczyć się urbanistyki? Jest też trochę płyt, muzyka…

Muzyka na wystawie historycznej?

- Tak, każde piętro będzie oddzielną historią. Kiedy już dojdziesz na górę, znajdziesz się... powiedzmy, że w klubie inspirowanym kulturą hipisów i ruchem new age. Na ścianie duże logo Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej, w rogu ustawione kosze ze starymi płytami i okładkami płyt, no i muzyka. W PRL-u takie miejsca istniały naprawdę. Kamil Sipowicz i Jacek Ostaszewski opowiadają o nich w wywiadach, które nagraliśmy. W klubach TPPI panowała pewnego rodzaju „strefa 0”, UB-ecy do nich nie przychodzili, więc wpadały tam różne freaki. Spędzali całe dnie, paląc kadzidła, słuchając muzyki, bawiąc się. To były takie oazy wolności.

Brzmi to dobrze, ale brzmiałoby lepiej gdyby ludzie, o których mówisz, pojawili się u nas osobiście. Tylko jak nakłonić, choćby wspomnianych przemytników do spotkania?

- Można nagrać z nimi wywiad. I właśnie to zrobiliśmy, nagraliśmy z przemytnikami filmy. Tylko widzisz, istotne jest to, że ci ludzie to nie gangsterzy. To inżynierowie, lekarze, prawnicy, generalnie osoby dobrze wykształcone. Żeby nie było, wśród nich są też kobiety. Żadne z nich nie mówi o sobie „przemytnik”. Dla nich to była przygoda. Jeździli w latach 80. do Indii. Chcieli zobaczyć trochę świata. Przy okazji sprzedawali hindusom farelki, suszarki do włosów, kryształy, aparaty Zenity. W ten sposób odzyskiwali koszty podróży. Ci, którzy złapali bakcyla, szukali kolejnych okazji. W końcu ktoś z nich zorientował się, że w Indiach jest duże zapotrzebowanie na złoto i horrendalne cło na nie. Pomyśl teraz, co trzeba mieć w głowie, żeby wymyślić, że złoto da się szmuglować przez Singapur?

Pewnie trzeba być odrobinę szalonym. Sprawdza nam się tu teza - pierwszy milion trzeba ukraść.

- Szaleństwo ale też odwaga i zmysł do interesów. Trasę przemytu najprawdopodobniej opracowali himalaiści Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka. Kukuczka już nie żyje, ale jego kolega Kurtyka w filmie „Sztuka Wolności” opowiada o szmuglu jako najwyższej formie wolności. Poza tym tu nie chodziło tylko o pieniądze, bo więcej można było zarobić w Polsce na kradzionych samochodach czy sztosach cinkciarskich, chodziło o emocje i pewien rodzaj buntu przeciwko komunie. Kolejną sprawą, a propos oceny tych ludzi - po 1989 roku zaczęli robić normalne, legalne interesy, np. sprowadzali komputery i sprzęty elektroniczne z Singapuru. Umożliwiły im to właśnie kontakty pozyskane na Wschodzie.

Czyli jednak warto oderwać się od internetu, żeby zajrzeć do waszych skrzynek. A co z dziennikami Zaremby? Zabrzmiały dość tajemniczo i nie słyszałam, żebyście prezentowali je w Warszawie, w której również odbyła się wystawa.

- Nie słyszałaś o tym, bo dzienniki Zaremby z podróży po Indiach to fragment wystawy, którego nigdzie indziej nie publikowaliśmy. Te zapiski wyglądają niesamowicie, może nawet trochę filmowo. Zaremba zostawił w nich konkretne analizy miejsc - Jaipur, Agra i Tadż Mahal, Madras gdzie była siedziba PŻM-u… Są jego prywatne komentarze – „tu ujrzałem z bliska Dalajlamę”. Jest też mnóstwo szkiców. Krok po kroku możemy prześledzić, jak powstawała polska szkoła planowania przestrzennego. To on pokazał nasze państwo ludziom z krajów trzeciego świata - stocznie, huty, kopalnie. Dla cudzoziemców z Azji czy Afryki, z miejsc, które dopiero co zdobyły niepodległość, to było coś. Znaleźli się w przestrzeni tak bardzo zniszczonej przez wojnę, a tak rozwiniętej. Oni startowali z podobnego pułapu co my, dlatego staliśmy się dla nich punktem odniesienia. Teraz nam się wydaje, że PRL to tylko brud i malaria, ale wtedy wcale tak nie było. Od 1966 do 1998 przyjeżdżały tu dziesiątki obcokrajowców, chcieli się od nas uczyć. Dzięki Zarembie, człowiekowi światowemu.

Chcesz powiedzieć, że w tych dziennikach zobaczymy Polskę w odbiciu Wschodu?

- Tak, właśnie tak… w zasadzie nie tylko w dziennikach, ale we wszystkich opowieściach, które zebraliśmy. Chodziło nam o to żeby spojrzeć Polskę inaczej, nie w odniesieniu do Zachodu. Jeśli zagłębisz się w historię Indii, to w pewnym momencie zobaczysz, że jest lustrem dla naszego PRL-u. W latach 80. Hindusi podpisali umowę na produkcję samochodów Maruti. Na ulicy zaroiło się od czerwonych Maruti, zupełnie jak u nas od maluchów. Pojawiła się kolorowa telewizja i pierwsza telenowela, zupełnie jak nasz serial „W labiryncie”. Ludzie marzyli o socjalizmie, chcieli prawdziwej demokracji, ale jakoś tak się składało, że cały czas wygrywała jedna partia. Wcześniej premier Indira Gandhi wprowadziła stan wyjątkowy bo ciągle trwały strajki. To wszystko brzmi bardzo znajomo, prawda? O Indiach mówi się, że są egzotyczne, a jak coś jest egzotyczne to jest nieporównywalne. I OK, Indie są takie, ale ich historia wcale nie jest tak daleka od naszej. Tylko już się o tym nie mówi, a przecież kilkanaście lat wstecz łatwiej było wyjechać do Indii, niż np. do Paryża. Wiza była za darmo i od ręki. Od 85. roku LOT latał regularnie i bezpośrednio do Delhi.

Może nie mówimy o tym, bo Hindusi nas już nie potrzebują?

- Na pewno nie potrzebują nas w sposób jaki potrzebowali dawniej. Pomiędzy Bombajem z lat 90. a Bombajem teraz jest prawdziwa przepaść. Istnieją tam miejsca, które są znacznie nowocześniejsze, od tych najnowocześniejszych w Polsce. Dziś Indie to jedna z największych gospodarek świata, wymieniana obok Chin i Stanów. Kiedyś Hindusi uczyli się od nas jak wznosić huty, dziś są potentatem na rynku stali. Wywodzący się z Indii ArcelorMittal nawet kupił większość polskich hut. Ich gospodarka na wielu płaszczyznach posunęła się znacznie dalej, niż nasza: energetyka, transport, rolnictwo, przemysł filmowy. Polska może być dla nich atrakcyjna w kontekście przestrzeni pod rozwój firm. Obecnie Indie są eksporterem siły roboczej i technologii. U nas brakuje rąk do pracy, w Indiach są tysiące Hindusów, którzy przyjechaliby popracować na budowie, w magazynach, w stoczniach… Przedstawiciele wielu firm w Polsce proszą władze o ułatwienie zatrudnienia obcokrajowców stamtąd.

Ale z drugiej strony panuje tam straszna bieda.

- To prawda, są miejsca gdzie zobaczysz olbrzymie wieżowce, w całości należące do jednego milionera, w całości zamieszkane przez rodzinę jednego bogacza, a dookoła rozpościerające się slumsy. To slumsy utworzone przez robotników, którzy przyjechali do miasta za pracą i zostali w miejscu, w którym pracowali. Indie to kraj, który może tak samo wpędzić Polaków w kompleksy, jak i w przerażenie.

W Polsce w ogóle odczuwamy obecność Indii? W Szczecinie o tym kraju mówi się głównie w kontekście restauracji lub Zachodniopomorskiej Indyjskiej Izby Gospodarczej, która tu powstała.

- Warszawa odczuwa Indie na maksa. Niedawno powstał nawet krótki reportaż o hinduskich kurierach Uber Eats, którzy po pracy organizują sobie na Polu Mokotowskim turnieje krykieta. Paczki rozwożą głównie na rowerach i skuterach. W weekendy zrzucają z siebie te wielkie skrzynki do przewozu, układają z nich bramki i grają. Poza tym, jak wsiadasz do Ubera to masz gwarancję, że trafiasz albo na Ukraińca, albo na Hindusa. Są też restauracje, ale one po prostu są. Ludzie, o których mówię, to głównie młode osoby. Wszyscy są studentami prywatnych szkół. Dla nich życie tu jest atrakcyjne, bo jesteśmy w Unii Europejskiej. Szkoła jest tańsza niż na Zachodzie, a papier ten sam. Dzięki takiemu Uberowi znaleźli swoją szczelinę, która pozwala im zarabiać.

Skoro tak, to jak w Warszawie reagowano na Waszą wystawę?

- Do Muzeum Sztuki Nowoczesnej przychodziło pełno osób, które nigdy wcześniej nie były w muzeum. Wielu z nich przyciągnęły historie o przemytnikach czy handlu kryształami i aparatami. Dużo osób podczas oprowadzań kuratorskich podchodziło do nas i mówiło - ja też tam wtedy byłem czy byłam. Zauważyliśmy, że to wystawa, która rezonuje, przywraca ludziom wiele wspomnień w ogóle z czasóww PRL. No i co ciekawe, zwykle w takich przestrzeniach spotyka się młodych ludzi, a tu pojawiło się mnóstwo starszych osób. Odbiór był pozytywny.

Wystawę pokazaliście też w galerii Clark House Initiative w Bombaju. Zmieniliście wtedy nazwę wystawy z „Indian Shop” na „Prince Polonia”. Z czego to wynikało? Hindusi zapamiętali te historie inaczej?

- Pamiętają je z zupełnie innej perspektywy. Najbardziej rozpoznawalne były dla nich historie przemytnicze. Bombaj ma wielką tradycję w tej dziedzinie. Ze względu na swoje położenie, zawsze był centralnym punktem, do którego przypływało złoto, elektronika czy inne dobra. Szmuglerzy w latach 80. i 90. dobijali tam żaglówkami przypominającymi te starożytne. Zresztą do dziś można je zobaczyć. Towar trafiał na miejsce nazywane „bazarem złodziei”. Było tam wszystko - od złota po kasety wideo. Kupowali tam normalni ludzie spragnieni świata. Ale wracając do wystawy - historiami, których Hindusi nie rozpoznali były tytułowe Indian Shopy. Nie rozpoznali ich, bo było to zjawisko typowo polskie. Dlatego też zmieniliśmy nazwę wystawy na „Prince Polonia”.

Czy to nie jest nazwa hotelu, którego szyld zobaczymy w Szczecinie? Jak go zdobyliście?

- To był hotel w Delhi, który zbudowano specjalnie dla Polaków. Jego właściciel dorobił się majątku na szmuglu z Polakami i stąd wzięła się nazwa - Prince Polonia, która swoją drogą jest dziwaczną grą słów. Nasi „biznesmani” zatrzymywali się tam i w czasach gdy przyjeżdżali na nielegalny handel i w czasach, gdy zaczęły się legalne interesy na dużą skalę. Razem z Jankiem pojechaliśmy do Delhi i spotkaliśmy się z założycielem hotelu, który jest teraz nobliwym starszym panem na emeryturze. Powiedział, że chętnie oddałby nam ten napis, ale właśnie sprzedał budynek. Wskazał nam nowego właściciela, ale zaznaczył, że ten pan jest poszukiwany przez policję czy mafię i w zasadzie to należy do niego pół ulicy. Zależało nam na tym napisie, więc znaleźliśmy nowego właściciela w niewielkim pokoiku, wśród kilku podejrzanych kolesi i sporej ilości zagranicznej gotówki. Okazało się, że pan właśnie remontuje hotel dla nowych gości z dawnego Związku Radzieckiego i chętnie odda nam napis.

Tak po prostu?

- Tak po prostu. Nie chciał nic w zamian. Musieliśmy tylko trochę poczekać, bo hotel trzeba było przerejestrować, a jak nam powiedziano - to bardzo kosztowne. Cały napis wysłał nam w paczkach nasz przyjaciel Rakesz, który zresztą mówi pięknie po polsku i śpiewa na wystawie „Miasto moje a w nim”. A szyld potem znów wrócił do Indii na wystawę, potem przyleciał zaś do Szczecina. Pisali o tym nawet w indyjskim magazynie, uznali to za zabawne.

Historii i przedmiotów macie całkiem sporo, ale koniec końców jak weszliście z nimi do galerii sztuki współczesnej?

- Od początku mówiłem ci, że to nie będzie zwykła ekspozycja. Nasza wystawa wpisuje się w nurt sztuki researchowej. Z przedmiotów w większości nie będących sztuką stworzyliśmy instalację. Tak powstała ekspozycja, o której z jednej strony możemy mówić „historyczna”, bo oprócz kilku dzieł - Erwina Sówki, Egona Fietke i Tadeusza Kulisiewicza, jest tam masa archiwów, a z drugiej „współczesna”, bo użyte media, jak wideo czy muzyka, połączone z układem przedmiotów i ich oprawą złożoną z kolorowych skrzynek, wykluczają ją z prezentacji w tak klasycznej instytucji jakim jest muzeum. Do tego zderzamy tematy oficjalne z nieoficjalnymi.

Tak oficjalne jak przejażdżka Cyrankiewicza na słoniu i tak nieoficjalne jak wizyty przemytników z walizkami wypchanymi dolarami w bankach?

- Właśnie takie.

Max Cegielski
- dziennikarz, pisarz, podróżnik, kurator. Urodził się 1975 roku w Warszawie. Współpracował m.in. z "Gazetą Wyborczą", "Newsweekiem", "Machiną", "Fluidem", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Pulsem Świata". Pisał też felietony do "Dziennika" i "Metropolu", a w "Elle" prowadził rubrykę muzyczną. Był związany również z Jazz Radiem, Roxy fm i Radiem Bis. Jest autorem takich książek jak: "Leksykon buntowników", "Wielki gracz. Ze Żmudzi na Dach Świata", "Mozaika. Śladami Rechowiczów" , "Pijani Bogiem" i "Oko świata. Od Konstantynopola do Stambułu".

Zobacz również: Morskie Centrum Nauki w Szczecinie. Zaczęli budować od wyburzania

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński