Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Tałasiewicz: Przyjechałem tu za pracą

Celina Wojda
A Jak się tu znalazłem? Skąd przyjechałem? Dlaczego akurat Szczecin? Dziś o swoich pierwszych latach w mieście opowiada Marek Tałasiewicz, wojewoda zachodniopomorski

Jak to się stało, że postanowił Pan zamieszkać w Szczecinie?
W sierpniu 1960 roku byłem pod Grunwaldem z okazji 550 rocznicy bitwy. I właśnie wtedy z przyjacielem postanowiliśmy przejechać autostopem północną Polskę. Z jechaniem było bardzo różnie. W części gdańskiej jeszcze jakoś nam się udawało złapać stopa. Ale w części Pomorza Zachodniego nie było tak łatwo. Od Kołobrzegu musieliśmy iść pieszo z plecakami i namiotami na plecach. I tak szliśmy przez Rewal, Trzebiatów, Gryfice, Dąbie, aż doszliśmy do Szczecina. Pamiętam ten dzień doskonale. Pogoda była piękna, co dodatkowo pozwalało nam zachwycać się widokami. A tu w Szczecinie - szeroka rzeka, wielkie przestrzenie. Dla młodych chłopaków z Kielc to był pionierski kraj. Robił na nas ogromne wrażenie. Ale pamiętam też ruiny Katedry. W ogóle mnóstwo ruin w mieście. Pamiętam nawet, jak ze zmęczenia usiedliśmy z przyjacielem na trawniku w Dąbiu. Okazało, że to nie był żaden trawnik tylko gruzy porośnięte kępami traw. Tak zapamiętałem Szczecin.

Jak Pan znalazł się tutaj na stałe?

W 1966 roku byłem tuż przed końcem studiów z automatyki w ukraińskim Charkowie. Wtedy też przeczytałem w jednej z gazet (to chyba była Polityka), że w Szczecinie będą budowane pierwsze zautomatyzowane statki i że ma tu powstać zespół automatyków. Taka perspektywa wydała mi się atrakcyjna. Ambitnie sobie pomyślałem, że skoro pojadę do tego pionierskiego miasta, to może coś istotnie pionierskiego tam zrobię. W Kielcach nikt nie potrzebował projektanta systemów automatyki. I tak postanowiłem zgłosić się do Szczecina z ofertą podjęcia pracy. Napisałem do władz Stoczni, czy nie potrzebują młodego, zdolnego projektanta. Dostałem odpowiedź, że nie potrzebują. Ale oni współpracują z Centralnym Ośrodkiem Konstrukcyjno-Badawczym Przemysłu Okrętowego, a tam na pewno potrzebują młodych, zdolnych i chętnych. Faktycznie tam znalazłem pierwszą pracę. Latem 1966 roku podpisałem wstępną umowę. Wróciłem jeszcze na studia, obroniłem dyplom i przyjechałem do Szczecina pod jedyny adres jaki znałem, czyli Ludowa 11/12, gdzie mieściła się siedziba firmy.

Przyjechał tutaj Pan zupełnie sam, nie miał pan obaw?

Do pionierskiego miasta przyjechałem sam jako pionier (śmiech). Przyjechałem z założeniem, że sobie poradzę. Wiedziałem, że czeka tu na mnie duże wyzwanie, ale chciałem spróbować, nic nie stało mi na przeszkodzie.

Czy coś się zmieniło w Szczecinie przez te 6 lat od Pana ostatniej wizyty?

Dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że niewiele się zmieniło. Nadal mam w pamięci te ruiny Katedry za płotem, tam przesiadywali ludzie z „marginesu”, po zmroku raczej się tam nie chodziło. Najbardziej zabawne były dla mnie ogromne napisy na Basenie Górniczym, przy samym wjeździe do Szczecina „Byliśmy, jesteśmy, będziemy”. To było bardzo duże i to nastawiało mnie trochę prześmiewczo, ale i bardzo patriotycznie do Pomorza Zachodniego. Jadąc tutaj też miałem już jakąś wiedzę o tym regionie. Dla mnie, Polaka z Ziemi Świętokrzyskiej powrót na „Ziemię Piastowską”, jak się wtedy patetycznie mówiło, był bardzo frapujący i rodził dumę, ale ten wszechobecny patos bywał trudny do zniesienia i skłaniał do przekory.

Jak wyglądało na początku Pana życie w Szczecinie, gdzie Pan mieszkał, jak poznawał Pan miasto?

Wtedy w gronie moich znajomych byli moi koledzy z pracy. A moim takim naturalnym środowiskiem społecznym było wcześniej harcerstwo i turystyka, w związku z tym starałem się znaleźć w Szczecinie kogoś z takich środowisk. Poszedłem do siedziby PTTK, tam dowiedziałem się, że następnego dnia jest zebranie Klubu Turystów Pieszych Wiercipięty przy ulicy Mazurskiej, na które poszedłem. Wysłuchałem wszystkich, na koniec zapytano mnie, czy mam coś do powiedzenia, oczywiście miałem. I po moim „przemówieniu” zaproponowano mi abym został prezesem. Byłem nim przez 6 lat.

Gdzie Pan mieszkał?

Stocznia miała umowy ze swoimi byłymi pracownikami, którzy użyczali mieszkań dla pracowników. Dostałem taką właśnie kwaterę. To był pokój, który dzieliłem z krewnym tej rodziny. Mieszkanie znajdowało się przy ulicy Druckiego-Lubeckiego. Pokoik był bardzo mały. Stały tam dwa łóżka, jedno na stałe, a drugie rozkładane. Pamiętam, że drzwi do tego pokoju otwierały się do wewnątrz, więc jak mieliśmy rozłożone łóżko, to nie można było drzwi otworzyć.

Nie mieszkałem tam zbyt długo. Przez następne kilka lat mieszkałem przy ulicy Wyspiańskiego, Traugutta, Michałowskiego tam mieszkało mi się bardzo dobrze. Przy ul. Michałowskiego mieszkałem ze swoją żoną. Ale od razu zaznaczam, że z żona poznaliśmy się jeszcze w liceum w Kielcach i tam też wzięliśmy ślub.

W 1972 roku dostałem już swoje mieszkanie kawalerkę przy ulicy Dembowskiego. W tej chwili, już od 24 lat mieszkam na Skolwinie i to jest nasze miejsce.

A kiedy żona do Pana przyjechała?

Nie prędko. Dopiero w 1970 roku na Wałach Chrobrego zaplanowaliśmy ślub. Żona wtedy pracowała za granicą, więc ślub i przyjęcie organizowała nam moja teściowa. W czerwcu 1970 roku powiedzieliśmy sobie „tak” najpierw w USC w Kielcach, a później w Kościele. Później żona wyjechała jeszcze do pracy, a ja do Szczecina i przez jakiś czas tak żyliśmy.

Jak Pan poznawał Szczecin?

Po prostu chodziłem po mieście. Bardzo dużo spacerowałem, wszystko mnie interesowało. Jak pierwszy raz znalazłem się na przy ulicy Warcisława, to zastanawiałem się kto to jest ten Warcisław. Z tą ulicą było jeszcze o tyle śmiesznie, że miała ona trzy różne nazwy. Zastanawiałem się czy to jest „Wartysław”, „Warcisław”, czy „Książe Warcisław”. Jak się znalazłem przy Firlika, to też zastanawiałem się kim jest Firlik? Ulica Nehringa - co to za człowiek? I w ten sposób poznawałem miasto i jego historię. A okolice zwiedzałem w bardzo podobny sposób. Wsiadałem do pociągu czy autobusu. Jechałem najdalej jak się dało. Później wracałem piechotą. Czasem to było z Nowego Warpna, czasem z Trzebieży. Z Nowego Warpna szedłem wzdłuż granicy. W Myśliborzu Wielkim wstąpiłem do Strażnicy WOP aby podbić pieczątkę w książeczce wycieczek pieszych i chciałem poprosić o coś do picia. Strażnicy poprosili komendanta, który był nieco zdenerwowany, że przeszkadzam mu w oglądaniu w TV walki bokserskiej. Zapytał mnie czego chcę, a on do mnie, że tu trzeba mieć przepustkę, o czym nie miałem pojęcia. Zagroził mi, że mnie zamknie, na co ja, że będzie musiał o tym poinformować mojego pracodawcę. I wtedy powiedział mi, że mam stamtąd szybko uciekać (no, użył innego sformułowania) więc tak też zrobiłem.

Przeszedł Pan województwo wzdłuż i wszerz.

W starym województwie szczecińskim byłem we wszystkich punktach, które mają charakter miejscowości. A większość dróg i szlaków turystycznych przeszedłem na piechotę przynajmniej raz.

Ma Pan swoje ulubione miejsce w Szczecinie?

One się zmieniają. Teraz moim ulubionym miejscem jest to gdzie mieszkam - Skolwin.

Dzisiaj też wybrałby Pan Szczecin?

Mieszkam tu prawie 50 lat i nie uciekam stąd, to jest już moje miasto. Pewnie gdybym miał wybór jeszcze raz to wybrałbym tak samo. Szczecin od zawsze mi się podobał, o tym, że czuję się tu jak u siebie świadczy też to jak wiele rzeczy mi się nie podoba i jak wiele chcę zmienić. Gdyby było mi to obojętne to nie czuł się jak u siebie. To moje miasto, moja dzielnica i innych nie ma.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński