Pan Romuald zaczął się uśmiechać, rozmawiać. Był pod opieką lekarza i psychiatry. Dach nad głową i opiekę znalazł w schronisku świętego brata Alberta. Wydawało się, że z czasem dojdzie do siebie. Niestety, dzień po tym, jak zabrano go z dworca do schroniska, zmarł.
- Przynajmniej, jak człowiek... A nie na tym dworcu - mówił cicho Roman Oczoś, kierownik schronika przy ulicy Jachtowej.
Bezdomny siedział skulony w poczekalni, w kałuży krwi i moczu. Gołym okiem widać było, jak po jego ubraniu skaczą wszy. Pracownice dworca i pasażerowie skarżyli się na przerażający fetor. Przyjeżdżało pogotowie ratunkowe, co jakiś czas zaglądali pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. Byli nawet ludzie z organizacji kościelnej. Nikt nie potrafił mu jednak pomóc. Zresztą on sam nie chciał. Powoli umierał na ławce w dworcowej poczekalni.
W końcu do naszej redakcji napisał Czytelnik. "(...) na dworcu od kilku dni przebywa bezdomny. Jest w opłakanym stanie. Ma prawdopodobnie odmrożone obie nogi. (...) Obawiam się, że długo w takim stanie nie pożyje, a potem będą oskarżenia społeczeństwa, że nikt się nim nie zajął. Może wy coś pomożecie (...)".
Spróbowaliśmy. Okazało się, że w naszym mieście nie brak ludzi chętnych do niesienia pomocy innym.
Więcej w papierowym wydaniu "Głosu".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?