Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jeden dzień życia

Anna Starosta, 24 marca 2006 r.
Przez dwa miesiące koczował na dworcu. Chciało mu pomóc wielu ludzi. Odmawiał. Był na skraju wyczerpania. Jeszcze kilka dni i pewnie umarłby na ławce w poczekalni. Trafił do schroniska. Niestety, tylko na jeden dzień.

Pan Romuald zaczął się uśmiechać, rozmawiać. Był pod opieką lekarza i psychiatry. Dach nad głową i opiekę znalazł w schronisku świętego brata Alberta. Wydawało się, że z czasem dojdzie do siebie. Niestety, dzień po tym, jak zabrano go z dworca do schroniska, zmarł.

- Przynajmniej, jak człowiek... A nie na tym dworcu - mówił cicho Roman Oczoś, kierownik schronika przy ulicy Jachtowej.

Bezdomny siedział skulony w poczekalni, w kałuży krwi i moczu. Gołym okiem widać było, jak po jego ubraniu skaczą wszy. Pracownice dworca i pasażerowie skarżyli się na przerażający fetor. Przyjeżdżało pogotowie ratunkowe, co jakiś czas zaglądali pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. Byli nawet ludzie z organizacji kościelnej. Nikt nie potrafił mu jednak pomóc. Zresztą on sam nie chciał. Powoli umierał na ławce w dworcowej poczekalni.

W końcu do naszej redakcji napisał Czytelnik. "(...) na dworcu od kilku dni przebywa bezdomny. Jest w opłakanym stanie. Ma prawdopodobnie odmrożone obie nogi. (...) Obawiam się, że długo w takim stanie nie pożyje, a potem będą oskarżenia społeczeństwa, że nikt się nim nie zajął. Może wy coś pomożecie (...)".
Spróbowaliśmy. Okazało się, że w naszym mieście nie brak ludzi chętnych do niesienia pomocy innym.

Więcej w papierowym wydaniu "Głosu".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński