Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Stopyra o powojennym Szczecinie. "Gołymi rękoma chodziliśmy odgruzowywać ulice"

Celina Wojda
Dzisiaj Jan Stopyra chociaż jest już na emeryturze to cały czas zasiada w Radzie Miasta Szczecin. Prywatnie ma dwoje wspaniałych wnucząt, z którymi uwielbia spędzać czas
Dzisiaj Jan Stopyra chociaż jest już na emeryturze to cały czas zasiada w Radzie Miasta Szczecin. Prywatnie ma dwoje wspaniałych wnucząt, z którymi uwielbia spędzać czas Sebastian Wołosz
Dzisiaj powojenny Szczecin wspomina były prezydent miasta Jan Stopyra, który przyjechał tu po raz pierwszy już w 1946 roku.

Skąd jesteśmy
A To cykl, w którym wspólnie zastanawiamy się skąd są szczecinianie. Bo tu każdy jest skądś. Tu wszyscy przyjechaliśmy z centralnej Polski, z Mazur, ze Śląska czy z Ukrainy. Tu mieszkają szczecinianie, których rodzice czy dziadkowie budowali to miasto. A my ich pytamy jak wyglądał kiedyś Szczecin, dlaczego oni wybrali do mieszkania właśnie to miasto, dlaczego przyjechali do Szczecina rodzice lub dziadkowie dzisiejszych szczecinian. Jesteśmy tego bardzo ciekawi. Opowiedzcie nam o tym.


- Skąd Pan pochodzi?
- Jan Stopyra: Moi rodzice pochodzą z rejonów poznańskiego i rzeszowskiego. Tata był starszym sierżantem, specjalistą od artylerii ciężkiej. Przed wojną został skierowany do wojska do Stanisławowa, dzisiejszy Iwano-Frankiwsk na Ukrainie. Tam się urodziłem i tam też mieszkaliśmy. Mieliśmy duży dom z ogrodem, przy ulicy Koszarowej, niedaleko miejsca pracy ojca. Tam zastała nas też wojna. Pamiętam, jak w piękny słoneczny dzień, tata jadąc na koniu wyjeżdżał na front. 17 września Rosjanie aresztowali tatę. Przesiedział w więzieniu 16 miesięcy. My z mamą i bratem musieliśmy opuścić dom. Wyjechaliśmy do wsi Uhrynów. Żyliśmy w ubóstwie i straszliwym głodzie. Do dzisiaj pamiętam, jak jedliśmy lebiodę, którą udało się gdzieś zdobyć. Mama potrafiła szyć i dzięki temu mieliśmy jakieś jedzenie. Jako młody chłopiec z przyjemnością chodziłem do kościoła i służyłem podczas mszy, bo proboszcz zawsze po dobrze wypowiedzianej ministranturze, częstował nas plackami, które dostawał od parafian. W ‘43 roku ostatnim sanitarnym pociągiem, którym Niemcy wracali na Zachód, razem z mamą uciekliśmy do miejscowości, w której urodził się tata, do Grodziska Dolnego, niedaleko Jarosławia. Dzisiaj jest niewyobrażalna taka podróż. Jechaliśmy dzień i noc, w budce hamulcowej. Dojechaliśmy do Przeworska i tam pociąg został zbombardowany. Przez 4 dni szliśmy pieszo do Grodziska, udało nam się dojść. Później rodzice postanowili spróbować żyć gdzieś na Zachodzie. Pamiętam, jak pociągiem bydlęcym dojechaliśmy do Wałcza. To było miasto widmo. Mam stamtąd straszne wspomnienia pełne nędzy, śmierci i rozpaczy. Ojciec bał się o nas i postanowił wrócić do miejscowości Białośliwie pod Nakłem nad Notecią. Tam mama dostała pracę w szkole. I tam nastał koniec wojny. Ojciec postanowił, że wyjedzie na Zachód do pracy i w 1946 roku przyjechał do Szczecina.

- Pan z bratem i mamą także?
- Nie. Tata przyjechał tu siostrą. Mieszkał przy ulicy Pocztowej 11 - dziś jest tam pogotowie krawieckie - a ojciec otworzył tam miniwytwórnię soków owocowych. Przyjeżdżaliśmy tu w odwiedziny.

- I co Pan pamięta z tamtych czasów?
- To było coś strasznego. Pamiętam, że przyjeżdżaliśmy w wagonach bydlęcych. Dojeżdżaliśmy do Regalicy. Tam był drewniany most zbudowany przez saperów. W tym pociągu słychać było tylko modlitwę. Gdy przejeżdżał przez most, ten cały się trząsł, mogło się wydawać, że zaraz runie. Pierwszy raz przejechaliśmy przez ten most, ale już później, lokomotywa zatrzymywała się przed nim, ludzie wysiadali, przechodzili na drugą stronę i dopiero tam wsiadało się z powrotem. Miasto było strasznie wyludnione. Polaków było bardzo mało, można było spotkać jeszcze nielicznych oficerów radzieckich, maruderów niemieckich, było sporo różnych band, a wśród nich Polaków, którzy rabowali to co jeszcze można było zrabować. Miasto było strasznie zniszczone. To czego Niemcy nie wywieźli zostało skradzione. Pamiętam, że jako mali chłopcy chodziliśmy na gruzowiska wokół ulicy Pocztowej i zaglądaliśmy do mieszkań. W niektórych były jeszcze zastawione stoły. To mi utkwiło w pamięci. W ‘50 roku zdałem wzorowo maturę i poszedłem na prawo na Uniwersytet w Toruniu. Po pierwszym roku przeniosłem się do Szczecina.

- Też na prawo?
- Nie, na ekonomię w Wyższej Szkole Ekonomicznej przy ulicy Mickiewicza. Pamiętam, dojeżdżaliśmy tam tramwajem tylko do mostu, bo go nie było. Pogodno nie było aż tak zniszczone. Ale cała część dzisiejszego Niebuszewa, terenów stoczniowych była jednym wielkim gruzowiskiem. Po studiach przez dwa lata pracowałem jako szef wyszkolenia ogniowego przy Szkole Inżynierskiej. W międzyczasie ukończyłem studia drugiego stopnia w Krakowie. I wróciłem do Szczecina. Pracowałem w przedsiębiorstwie handlowym, remontowo-budowlane i gospodarki mieszkaniowej. Tak doszedłem do stanowiska Naczelnego Dyrektora Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej w Szczecinie. W 1972 roku powołano mnie na Przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Pamiętam, że pierwsze o czym pomyślałem to w co ja się ubiorę? I w Prenzlau kupowałem garnitur. Rok później automatycznie objąłem stanowisko prezydenta miasta funkcję tę pełniłem do 1984 roku. Później przez cztery lata pracowałem na stanowisku Konsula RP w Bułgarii. Skąd wróciliśmy z żoną do Szczecina.

- A gdzie Pan mieszkał, jako student, a później już jako Prezydent miasta?
- Mieszkałem w wielu miejscach. Będąc na studiach miałem kilkanaście meldunków, bo ludzie, którzy spotykali nas, studentów na ulicy zapraszali do swoich domów. Na sublokatorce zmieniłem 16 mieszkań. Ludzie z otwartymi rękoma przyjmowali studentów. Na początku mieszkałem przy ul. Waryńskiego, gdzie poznałem właśnie moją żonę Krystynę. Później nad Głębokim, na Pogodnie, u profesor Nowaka z Politechniki, profesora Kołodziejczyka, u państwa Koziarkiewiczów. Później dostałem mieszkanie - pokój z kuchnią przy al. Wyzwolenia, gdzie podobno przed wojną był szpital polowy i gdy się tam wprowadziłem wszędzie widziałem duchy. Jednej nocy już myślałem, że naprawdę przyszła jakaś zjawa. Coś ciągnęło mnie za kołdrę, poruszyłem nogami, a to się powtórzyło, przestraszony wyskoczyłem z łóżka, zapaliłem światło i widziałem tylko jak kot uciekał na balkon (śmiech). Gdy urodził się mój syn dostaliśmy razem z żoną malutkie mieszkanie przy ul. Ogińskiego, gdzie mieszkamy do dziś. Później wykupiliśmy sąsiednie mieszkanie i powiększyliśmy swoje. Z moją żoną Krystyną jesteśmy już małżeństwem od 55 lat.

- Przez te wszystkie lata Szczecin zmienił się diametralnie i to w dużej mierze Pana zasługa.
- Zmienił się i to bardzo. Trzeba było całkowicie przeorganizować komunikację w mieście, wybudować mieszkania dla szczecinian, zapewnić im pracę. Pamiętam np., jak przy ulicy Malczewskiego, gdzie powstawały pierwsze budynki, była tylko wąska ścieżka między gruzami. Gołymi rękoma, bez rękawic chodziliśmy odgruzowywać ulicę Sikorskiego, podobnie było przy al. Wyzwolenia. Wśród tych gruzów działy się różne rzeczy. Już jako prezydent miasta zmagałem się z takimi problemami, jak brak wody, niepalące piece, dziurawe, walące się dachy, zniszczone płoty, brak mieszkań. Ludziom było naprawdę trudno.

- Szczecin to Pańskie miasto?
- Za swój sukces życiowy uważam dwie rzeczy. Oczywiście moją wspaniałą rodzinę i to, że nigdy nie musiałem uciekać i ukrywać się przed ludźmi, którzy z uśmiechem witają się ze mną. Szczecin jest moim ukochanym miastem i tak już pozostanie. Spacerowanie naszymi ulicami i parkami sprawia mi ogromną przyjemność i wiem, że tu jest moje miejsce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński