Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niczego nie żałują

Michał Fura, 5 września 2003 r.
Cezary Alpi Jastrzębski i Thomas Tom Weisshaar tuż przed startem.
Cezary Alpi Jastrzębski i Thomas Tom Weisshaar tuż przed startem. Thomas Weisshaar
Pod nimi był tylko gęsty las. W razie awarii nawet nie mieliby gdzie wylądować. Bezpieczniej byłoby go okrążyć. Ale na to nie starczyłoby paliwa. Jedynym wyjściem było przelecieć nad lasem. I modlić się, aby silniki nie odmówiły posłuszeństwa.

Specjalnie dla "Głosu Świnoujścia" wspomnienia z wyprawy na drugi koniec Polski.

Cezary Jastrzębski (przydomek Alpi) i Thomas Weisshaar (Tom). Pierwszy - instruktor paralotniarstwa, drugi - wicemistrz Niemiec w lataniu na paralotni.

Wspólnie chcieli dokonać tego, czego jeszcze nikt w Polsce nie próbował. Na dwóch maszynach dolecieć ze Świnoujścia w Bieszczady. Alpi na dwuosobowym paraplanie. Na miejscu dla pasażera miał jednak ogromny bagaż: namiot, śpiwór, narzędzia i części zamienne do silników, żywność i środki pierwszej pomocy. Thomas - na lżejszej, jednoosobowej maszynie.

Wieje, więc lądujemy

Wyruszyli dwa tygodnie temu o świcie z łąki na Ognicy. Mieli to zrobić już w niedzielę wieczorem, ale...

- Od godzin popołudniowych zaczęliśmy przygotowania do startu - mówi Alpi. - Ja miałem najwięcej roboty z przygotowaniem paraplanu. Ponieważ pełniłem funkcję wielbłąda taszczącego cały ładunek niezbędny nam obu, musiałem bardzo dobrze dopracować wszystkie szczegóły. Musiałem nieco pozmieniać w sprzęcie. Skończyłem o 3 nad ranem.

Wystartowali. Alpi wzbił się w powietrze pierwszy.
- Wykonałem lot testowy i musiałem wylądować - opowiada. - Sprzęt załadowany na paraplan zmienił wyraźnie wyważenie wózka i konieczna była ponowna regulacja. Po krótkiej poprawce wystartowałem ponownie.

Po chwili dołączył do niego Tom. Ruszyli na południowy wschód. Przelecieli nad starą Świną i jeziorem Wicko. Potem - od strony wschodniej - okrążyli Zalew Szczeciński.

- Lot wczesnym rankiem na terenami zalanymi wodą to coś naprawdę niesamowitego - mówi Tom. - Byliśmy zachwyceni.
Przelecieli 100 kilometrów, gdy niebo zaczęło się chmurzyć i zerwał się wiatr. Musieli wylądować. Tym bardziej, że mieli już niewiele paliwa.

- Znalezienie dobrego miejsca do lądowania to było moje zadanie - mówi Tom. - Leciałem na lżejszej, a dzięki temu bardziej zwrotnej maszynie.
Wylądowali w okolicach Stepnicy. Chcieli zatankować, ale nie było gdzie. Gdyby im się to udało mogliby od razu lecieć do Chojny. Taki mieli plan.

- Ale na tych resztkach paliwo, które nam zostały, nie dalibyśmy rady - mówi Alpi. - A najbliższym miejscem, gdzie mogliśmy to zrobić, było Dąbie.

Ucieczka przed deszczem

No to polecieli do Dąbia, a stamtąd do Szczecina. Tu zatrzymali się na noc. Rano wystartowali dalej. Cel - Chojna.
- Jak startowaliśmy zaczynało padać - mówi Alpi. - Mogliśmy zostać i przeczekać. Ale to mogło kosztować nas dzień zwłoki. Mogło przecież padać cały dzień. Zdecydowałem, że lecimy. Ucieczka przed deszczem była jedynym wyjściem.

Lot do Chojny zajął im niecałe półtora godziny.
- Gdy wylądowaliśmy, w baku miałem jeszcze dosłownie pół szklanki paliwa - mówi Alpi.
Co by się stało, gdyby go zabrakło?
- To zależy co masz pod sobą - odpowiada z uśmiechem. - Jeśli jest to dogodne miejsce do lądowania, to nie ma problemu. Paralotnia nie spada. Umiejętnie sterując można spokojnie wylądować. Gorzej, jeśli lecisz na gęstym lasem albo wodą.

Wylądowali na tamtejszym poradzieckim lotnisku. Na betonowym pasie, z którego startowały kiedyś Migi. Tam już czekali na nich znajomi paralotniarze.
- Kasia Żywicka i jej rodzina - opowiada Alpi. - Pomogli nam we wszystkim. Zjedliśmy ciepły posiłek. Serdecznie im za to dziękujemy.

Awaria kół

Następnego dnia nad ranem, tuż przed startem, Alpi zauważył, że ma awarię kół w swojej maszynie.

- Podczas lądowania poprzedniego dnia musiały stopić się piasty kół - mówi. - Nie mogłem tak lecieć, bo podczas następnego lądowania groziło mi niebezpieczeństwo. Tom był już w powietrzu. Musiałem coś zrobić.

Udało mu się częściowo naprawić koła. Przynajmniej do tego stopnia, że można było jeszcze raz wystartować, a co najważniejsze wylądować.
- Ale wszystko balansowało na granicy bezpieczeństwa - dodaje Alpi.
Następnym przystankiem był Kostrzyn nad Odrą w województwie lubuskim. Lecieli tam niecałą godzinę.
- Mieliśmy dobry silny wiatr - dodaje Alpi.

Wylądowali nad samą Odrą. Lądowanie przygotował im Jędrek Kartasiński, organizator zlotów paralotniarzy w tamtym regionie.
- Był już wieczór, więc ustawili samochody, włączyli światła i dzięki temu widzieliśmy lotnisko - mówi Tom.

Tam spędzili noc. Było tak ciepło, że spali pod gołym niebem.
- Na drugi dzień kolega paralotniarz przywiózł kolegę, specjalistę mechanika - opowiada Alpi. - Zabrali mi koła i powiedzieli, że naprawią. Wrócili po 2 godzinach. Dotrzymali słowa. Zrobili kawał dobrej roboty. Miałem chyba lepiej zrobione koła niż gdy były nowe.

Pod nami tylko las...

W czwartek o świcie wystartowali w kierunku Zielonej Góry. To był jeden z najniebezpieczniejszych etapów lotu.
- Lecieliśmy na lasem, który ciągnął się kilometrami - opowiada Alpi. - Gdyby coś stało się z silnikiem, miałbym olbrzymie problemy z lądowaniem, bo nie było żadnej wolnej przestrzeni. Z kolei, żeby polecieć na około, miałem za mało paliwa.

- Powiedziałem mu, że decyzja czy lecimy nad lasem należy tylko do niego - dodaje Tom. - Powiedział, że lecimy. No i udało się.
- Wzbiłem się na wysokość 500 metrów i poleciałem - dodaje Alpi.
Wylądowali na lotnisku w Zielonej Górze. Tam poznali prognozę pogody na następny dzień. Zatankowali. Na drugi dzień startowali rano z łąki w miejscowości Przylep niedaleko Zielonej Góry.

- Ja zrobiłem to bez problemu, bo miałem mniejszą maszynę - opowiada Tom. - Ale Alpi miał problemy. Patrzyłem na to z góry i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.

Żeby wystartować paraplanem Alpi potrzebował rozbiegu. A jedynym miejscem, po którym można było się rozpędzić była polna droga.
- Tylko że strasznie kręta - opowiada Alpi. - Z prawej i z lewej strony wysokie trawy. A przede mną drzewa. Zanim wzbiłem się powietrze zrobiłem slalom. Ale jakoś się udało.

Lecieli do Leszna. Po drodze natrafili na silne turbulencje.
- Paralotnia zmieniała gwałtownie wysokość od 400 do nawet 700 metrów nad ziemią - opowiada Alpi. - Musiałem uważać, aby nic się nie urwało. A według prognoz miała być dobra pogoda...
Obaj podkreślają, że widoki z góry zapierały dech w piersiach. Alpi próbował kręcić film, ale za bardzo trzęsło paraplanem.

- Ja robiłem zdjęcia - dodaje Tom. - Ale najbardziej niebezpieczny był moment, gdy wymieniałem baterię. Gdyby mi wypadła, od razu wkręciłaby się w śmigło. A to mogło je uszkodzić. Wtedy byłoby niebezpiecznie, bo musiałbym szukać miejsca do lądowania.
Gdy wylądowali w Lesznie byli zadowoleni. Niedawno odbyły się tam mistrzostwa świata szybowcowe.

- Mieli bardzo dobrze przygotowane zaplecze - dodaje Alpi. - Było wszystko, czego potrzebowaliśmy.

Dalej się nie dało

Przelecieli już 400 kilometrów. A chcieli pokonać tysiąc. Dalej - ze względu na złe warunki atmosferyczne - lecieć się jednak nie dało.
- Był piątek. Musieliśmy wracać - mówi Alpi. - Chcieliśmy dolecieć do Poznania. Ale z tej strony też zapowiadały się silne turbulencje. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak załatwiać transport samochodowy do Świnoujścia.

W Lesznie zostali do niedzieli. Zadzwonili do Jurka Rudnickiego, instruktora lotnictwa z Poznania, który kiedyś pilotował Migi - 21.
- Należą mu się szczere podziękowania. Przyjechał do Leszna już po dwóch godzinach - opowiada Alpi. - Wieczorem byliśmy już w Świnoujściu.

Nie udało im się pokonać całej planowanej trasy, ale nie żałują. To był ich pierwszy taki lot. Chcieli sprawdzić, jak w takich warunkach zachowuje się sprzęt. Teraz zapowiadają, że wkrótce zaskoczą wszystkim czymś nowym.

- Ale na razie trzymamy to w ścisłej tajemnicy - śmieje się Alpi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński