Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. Wojciech Waglewski - dziś jest po prostu jest inaczej [ZDJĘCIA]

Agata Maksymiuk
Gitarzysta, kompozytor, aranżer i producent. Lider zespołu VooVoo. Od ponad 40 lat na scenie. Lista artystów, z którymi współpracował jest długa: Stańko, Peszek, Kazik, Raz Dwa Trzy, Maleńczuk… W Szczecinie na scenie pojawił się ostatnio z synami Fiszem i Emade. Jak mówi - życie bez sztuki jest zdecydowanie uboższe. Tylko, ile dziś zostało dla niej miejsca?

To zacznijmy od ostatniej płyty Voo Voo „7”. Oprócz tego, że to naprawdę świetny album, to trochę poprzestawiał nam kalendarze, bo zaczyna tydzień od środy. Skąd ta kolejność?
- Pewnie tak było, że w środę zacząłem pisać. Później pomyślałem, że każdy głupi by wymyślił, że tydzień zaczyna się od poniedziałku, więc zacząłem od środy. Ale można dorobić do tego taką gębę, że my pracujemy w weekendy, kiedy państwo odpoczywa, a kiedy my odpoczywamy, wtedy państwo idzie do pracy. I tak poniedziałek, wtorek, środa to czas odpoczynku. Czwartek, piątek, sobota i niedziela to dni pracy.

Czyli ta „7” to po prostu tydzień? Kiedy przeglądałam wywiady z Panem zauważyłam, że dość często ją Pan wymienia.
- Zaczęło się od tego, że 7 funkcjonuje u mnie w życiu osobistym i rodzinnym od wielu lat. Przewija się w postaci numerów mieszkań, tablic rejestracyjnych albo pinów. 7 ciągnęła do nas, a my do niej. Może to dlatego, że łatwo ją zapamiętać? Może to ładny znak graficzny? W każdym razie 7 jest jedną z najciekawszych i najpozytywniejszych liczb w historii. We wszystkich kulturach i religiach to bardzo mocna liczba, oznacza m.in. siłę i spokój.

MM Trendy. Wojciech Waglewski - dziś jest po prostu jest inaczej [ZDJĘCIA]

A czy w muzyce wciąż jest miejsce na takie rozważania? Pana muzyka od zawsze kojarzyła mi się ze sztuką i to z najwyższej półki. Każdy utwór to oddzielna historia, opowiedziana od początku do końca, ale też inny obraz, do którego można wrócić po jakimś czasie i odczytać go zupełnie na nowo. Czy tak powinno się odczytywać dziś muzykę? Nie tylko tę, którą Pan tworzy, ale muzykę w ogóle? W ostatnich latach komercjalizacja wiele jej odebrała.
- To dotyczy nie tylko muzyki. Dotyczy stylu bycia, dotyczy miejsca sztuki w życiu. Są ludzie, którzy tak sobie układają życie, że sztuka nie jest im w ogóle potrzebna. Coraz większa społeczność traktuję ją „jako taką” – coś, co fajnie wygląda na ścianie w mieszkaniu, bo tak im architekt zaproponował, albo coś, przy czym się dobrze pije wódkę. Są ludzie, dla których sztuka nie wiąże się z żadnym manifestem, żadnym sposobem na życie. Takie podejście w połączeniu z - delikatnie mówiąc - mierną promocją sztuki, jeśli w ogóle możemy mówić w Polsce o promocji sztuki i estetyki, składa się w taki model, który może być rozczarowaniem. W zasadzie biorąc to pod uwagę, rzeczą oczywistą jest, że nagle telewizję publiczną opanowuje disco polo, że chamstwo występuje jako element walki z poprawnością polityczną, a architektura jaka jest - taka jest i, że to wszystko dzieję się ku radości całego narodu.

To co, pogubiliśmy się?
- Trzeba mocno się w piersi uderzyć i rozejrzeć po okolicy, żeby zobaczyć, że jeśli chodzi o preferencje estetyczne, to gdzieś się pogubiliśmy. Ale nie wiem, w którym wieku… część twierdzi, że to była komuna. Na pewno komuna miała w tym największy udział, ale wcześniej też rozbiory spowodowały, że udział sztuki w naszym życiu stał się dosyć platoniczny. Polityków żadnej opcji sztuka w ogóle nie interesowała i nie interesuje nadal. Z drugiej strony, sztuka przez wielkie S i wielkie Z jest jedynym i chyba największym dorobkiem chociażby tej polski komunistycznej. Nawet ta będąca w opozycji do komunizmu, czy też ta będąca na drugim planie. Mówię teraz o artystach sfery estradowej, jak np. Ewa Demarczyk czy Czesław Niemen, którzy tworzyli na światowym poziomie. Nie wspomnę nawet o kinematografii czy malarstwie.

MM Trendy. Wojciech Waglewski - dziś jest po prostu jest inaczej [ZDJĘCIA]

Z tego wynika, że na prawdziwą sztukę jest coraz mniej miejsca.
- To taki dziwny paradoks, że z jednej strony społeczeństwo atakują media, ale z drugiej strony jest jeszcze taka siła, znacznie mniejsza, ale taka, która robi wszystko, żeby ocalić jeszcze coś z tego człowieczeństwa. Dlatego w naszym przypadku probierz jest bardzo prosty - gdyby to, co robimy nie spełniało oczekiwań przynajmniej „jakiejś tam” grupy osób, to byśmy nie mieli publiczności na koncertach. Bilety by się nie sprzedawały. Ostatnio im trudniejsze robimy płyty, tym więcej ludzi je kupuje. Może ten przyrost jest znikomy, ale jednocześnie procent naszych odbiorców jest wystarczający, żebyśmy się z niego utrzymali. Tak samo jak jest wystarczający, żeby naszą wizytówką wykuć coś znacznie ważniejszego, niż to, co media proponują.

Dziś niewielu wykonawców może powiedzieć coś takiego szczerze. Nad wszelkie procesy twórcze przekłada się popularność.
- Każdy sam wybiera sobie drogę. Moim zdaniem droga czerwonego dywanu jest drogą o krótkim zasięgu, ale o dużym uderzeniu. Istnieje możliwość zaistnienia robiąc wokół siebie dużo szumu w mediach. Jeśli ktoś tak lubi i pewnie przynosi mu to dużo pieniędzy, to jego sprawa. Mnie bardziej interesuje materia, w której kolokwialnie mówiąc, gmeram. Czyli, żeby o muzyce dowiadywać się jak najwięcej i starać się jej robić jak najwięcej i jak najgłębiej. To jest dla mnie zdecydowanie ważniejsze niż to, czy zostanę opisany w gazetach. Oczywiście, nie będę chował głowy w piasek. Chciałbym, żeby moją muzykę później ktoś kupił, ale chyba jestem dość dobrym przykładem, że unikając mediów na ile można, daję radę i to przez lat kilkadziesiąt. Ale to są zupełnie różne drogi. Są ludzie, którzy spędzają czas w kontakcie ze sztuką bardzo platonicznie i jakoś żyją. No i co zrobić? Mi się wydaje, że życie bez sztuki jest zdecydowanie życiem uboższym, ale jeśli ktoś tak lubi? Są ludzie, którzy stawiają przede wszystkim na promocję, bo uwierzyli kiedyś, że bez promocji nie ma sztuki i się w tej promocji rozsmakowali. To jest inny typ uprawiania zawodu niż ja. Każdy wybiera to, co chce.

MM Trendy. Wojciech Waglewski - dziś jest po prostu jest inaczej [ZDJĘCIA]

Czy przez to nie tracimy na jakości? Czy dziś możemy powiedzieć, że mamy dobrych muzyków jazzowych, dobrych muzyków rockowych, popowych… generalnie dobrych muzyków?
- Mamy bardzo dobrych muzyków na rynku. Powoli zaczynamy pozbywać się takich odczuć, które powstały i były bardzo bolesne, pod koniec lat 90, kiedy zostaliśmy zagłuszeni mediami zagranicznymi. Po 89 roku dostaliśmy pełny dostęp do tego, co się dzieje na świecie i zupełnie stłamsiło nas to swoją potęgą. W zasadzie to nic dziwnego, bo światowy przemysł rozrywkowy był mocno rozwinięty i bardzo wysoko płatny. Można było robić olbrzymie widowiska, gromadzić fundusze na występy świetnych artystów, a my nagle poczuliśmy się malutcy. Powoli staraliśmy się dobić to tego światowego i europejskiego poziomu, ale robiliśmy to przede wszystkim kosztem oryginalności. Jest mnóstwo takich historii, że np. w Gdańsku powstaje muzyczna scena Manchesteru. Straciliśmy kontakt z własną kulturą muzyczną. Teraz powoli zaczyna się to odbudowywać. W tej chwili jedynie mam ambiwalentny stosunek do sztuki rockowej. Po za staruchami takimi jak chociażby my, młodych zespołów za wiele nie ma. Ale tak jest na całym świecie. Wszystkie zespoły typu The White Stripes, Black Keys póki co gdzieś się pochowały. Jeśli chodzi o polską scenę, to po pierwsze, rozwinął się rynek producentów muzycznych. To bardzo ważne, bo wieki całe nie mieliśmy producentów. Chyba jednym z pierwszych był Grzesiek Ciechowski, zaraz zanim ja podążyłem. W tej chwili producentów jest dużo i to naprawdę na światowym poziomie. To bardzo ważne, bo oni odpowiadają za to, żeby utwory, które nagrywamy, nie brzmiały kompromitująco, żeby się odkleić od tzw. brzmienia zza żelaznej bramy, które nam kiedyś klepnięto i słusznie zresztą.

A co z tymi muzykami?
- W muzyce to jest bardzo ważny moment. To wszystko o czym mówię powoduje, że zarówno w muzyce popowej, którą robią Kortez, Podsiadło czy Brodka, naprawdę słychać światowe produkcje. Ta muzyka naprawdę jest sprawnie zrobiona. Po za tym są to inteligentni, fajni, wrażliwi artyści. Jest też cała rzesza młodzieży typu The Dumplings i fala elektro-popu, która jest bardzo interesująca.
Myślę, że żadnego wstydu tu nie ma. Scena jazzowa też jest fantastyczna, chociaż nadal są artyści, o dziwo, mało rozpoznawalni w Polsce. Jest np. Maciek Obara, który wydaje z artystami SIM (School of Improvisational Music). Lada moment wychodzi jego nowa płyta, a wiadomo, że płyta wydana z SIM to jednocześnie akt, który stawia artystę w gronie najwybitniejszych. Samo hasło SIM otwiera mu drzwi na wszystkie festiwale. Jest oczywiście Wojtek Mazolewski, który ze swoim kwintetem pełni rolę taką quasi pożyteczną, ponieważ łączy rynki i pokolenia, a przy okazji zapełnia sale. Jest też taka scena okołojazzowa - od Ani Jopek przez Dorotę Miśkiewicz na Monice Borzym kończąc. No i jest jeszcze paru szaleńców, takich jak Macio Moretti, który zawsze zaskakuje jakimiś fantastycznym projektami, z którymi jeździ po świecie. Cały czas napływa młode pokolenie, które potrafi się świetnie odnaleźć na rynku. Czyli nie jest źle.

MM Trendy. Wojciech Waglewski - dziś jest po prostu jest inaczej [ZDJĘCIA]

Jednak niektórzy twierdzą „kiedyś było lepiej”, „kiedyś było łatwiej”. No, ale przecież kiedyś panowała cenzura, do wielu rzeczy nie było dostępu, z drugiej strony rynek był mniejszy, konkurencja była mniejsza. Jak to jest?
- Zacytuję poetę Świetlickiego: „nigdy wódka nie będzie taka zimna i pożywna”. Nie cierpię takiego myślenia, że „kiedyś było lepiej”, „kiedyś było łatwiej”. Słyszałem też takie wersje: kiedyś, jak wychodziła płyta, to każda piosenka z tej płyty była przebojem. No, ale na litość boską, kiedyś w miesiącu wychodziła jedna płyta albo pół płyty. A w tej chwili w miesiącu wychodzi ich kilka tysięcy. Taki tok myślenia to nieporozumienie. Marudzenie często wynika z tego, że nie wszyscy ludzie „zmieścili się” w dzisiejszych realiach. Największy z tym problem mieli kabareciarze. Kiedyś wystarczyło krzyknąć: „ruskie, ruskie, kto zamawiał ruskie?” i wszyscy rechotali. Czy jest łatwiej? Jest inaczej… ale może tak, z jednej strony jest łatwiej, bo internet spowodował, że mamy dostęp do wszystkich informacji na świecie, ba, możemy skontaktować się z każdym artystą na świecie i zaproponować mu współpracę. Z drugiej strony, jest trudniej, bo nie mierzymy się już z artystami z sąsiedniego podwórka, ale z całym światem, w związku z tym musimy być lepsi. Więc, po prostu, jest inaczej.

A jak jest, kiedy wchodzi Pan do studia z synami?
- Fantastycznie gra się razem. Nie ma dla mnie znaczenia czy to są moi synowie, czy nie. Ważne, że to świetni muzycy. Uważam Emade za najlepszego producenta w kraju. Potrafi wykorzystywać nowe technologie, ma ogromną wiedzę. Z tej wiedzy wynika też świadomość, że najlepsze nagrania w muzyce rockowej powstawały w latach 60. i 70., czyli wtedy, kiedy ja zaczynałem grać. Nie ma już wielu muzyków z takim brzmieniem. To nas ze sobą świetnie skleja. Oni potrafią to, czego ja nie potrafię, a ja to, czego oni. Ale było też kilka minusów zabraniających takiej kolaboracji.
Pierwszy, to że ja nie bardzo przepadałem za faktem, żeby młodzi muzycy współpracowali ze staruchami. Obojętnie czy z rodziną, czy nie. Wydawało mi się, że młodzi posługują się swoim językiem i ten język jest w opozycji do tego, co robią starsze pokolenia. Przynajmniej kiedyś w muzyce rockowej tak było, ale pozmieniało się to już wieki temu całe. Drugi minus, to taka polska nieżyczliwość związana z tym, że to „tatuś załatwił”. Chociaż myślę, że zgrabnie tego uniknęliśmy. Chłopcy występowali pod pseudonimem, a ja nawet nie wiedziałem, że nagrali pierwszą płytę. Postanowiliśmy wejść do studia dopiero, kiedy oni mieli już bardzo wyraźnie zaznaczony status, kiedy każdy wiedział co ma robić i kiedy możemy patrzeć na siebie jako na muzyków, a nie jako rodzinę w studiu.

Czyli czas spędzony z Fiszem i Emade w studiu, to trochę taki czas na dotarcie się i nauczenie czegoś nowego?
- Bycie dobrym muzykiem to nie tylko umiejętność grania, ale też słuchania. W kontakcie z każdym artystą - obojętnie czy gram z Mazolewskim, czy ze Stańką - staram się podsłuchać, co oni tam robią i co mogę od nich, kolokwialnie mówiąc, zerżnąć. To zawsze działa tak samo, nie ma znaczenia czy gra się z rodziną, czy nie.
Kiedy z Fiszem i Emade zdecydowaliśmy firmować naszymi nazwiskami płytę, długo myśleliśmy nad jej koncepcją. Bardzo ważny był przekaz, czyli o czym ma być i na ile temat może być wspólny dla nas. I tak np. drugą płytę zdominowały teksty Fisza o dosyć głębokich relacjach rodzinnych. Moim zdaniem to teksty absolutnie unikatowe w polskim piśmiennictwie bigbitowym, ale i światowym. Teksty były dominujące, ale to one sprawiły, że ta płyta jest jaka jest. Później pojawia się kwestia kompozycji. Jako główny kompozytor, ale nie jedyny, podsyłałem to, co przygotowałem do akceptacji synom. Oczywiście połowę odrzucali. Ten etap był zdecydowanie dłuższy, niż w pracy z innymi muzykami. Zupełnie inna była też uważność i praca nad dźwiękiem. Z reguły, nagrywając płyty sam jestem producentem. Tym razem producentem był Emade, ja byłem tam tylko podmiotem wykonawczym. Zdarzało się, że byłem sprowadzany do parteru. Byłem liderem, ale nie jedynym.

MM Trendy. Wojciech Waglewski - dziś jest po prostu jest inaczej [ZDJĘCIA]

W Szczecinie, w filharmonii wystąpiliście razem. Na początku chciałam spytać czy pamięta Pan poprzednie koncerty, czy wydarzyło się tu coś wyjątkowego, ale chyba bardziej mnie ciekawi czy odwiedzając tak dużo miast, tak dużo różnych miejsc, można któreś zapamiętać i faworyzować?
- Zapamiętać można, ale faworyzować raczej nie. Oczywiście, szczecińska filharmonia jest wyjątkowa. Oprócz tego, że zdobyła mnóstwo nagród, to jest niezwykle urokliwa. Grałem tam trzy koncerty. Ten pierwszy był nieszczególny, ponieważ próbę robiliśmy przy otwartych drzwiach, a koncert był przy zamkniętych. To zrobiło ogromną różnicę. Dźwięk mojego wzmacniacza, odwróconego w stronę drzwi, zmasakrował całą scenę. Niestety, w czasie koncertu poprawić się tego już nie dało. Tak, że zapisała mi się ta filharmonia w pamięci, szczególnie to pierwsze wejście. Ale samo miejsce jest naprawdę przeurokliwe. Bardzo lubię takie minimalistyczne konstrukcje, a biel z czernią jest moim ulubionym zestawem kolorów. W Polsce pojawia się coraz więcej ciekawych miejsc, świetnie skonstruowane sale widowiskowe i koncertowe, ale jeśli chodzi o urodę, to chyba nie ma takiego drugiego, jak filharmonia w Szczecinie. Mam tylko taki niewielki kłopot z jej elewacją. Ostatnio tak się zastanawiałem, że ta biel musi mieć taki charakter, że łatwo można ją zepsuć, np. przez deszcz czy inne takie… ale w zasadzie na tym to się nie znam.

Na razie całkiem dobrze się prezentuje (śmiech). To już tak na koniec z ciekawości zapytam: jak wychodzi Pan na scenę, to czuje Pan jeszcze tremę?
- Tremę mam całe życie. Trema jak, mówił Jan Kaczmarek, to kara za pychę, za to że się człowiek pcha na afisz. Są tacy, którzy uważają, że to ich dopinguje, mnie to osłabia totalnie. Kiedy wychodzę na scenę, zdarza się, że jest mi słabo. Więc w sumie nie wiem, czy ta trema to taka fajna rzecz, bo wszyscy mówią, fajnie fajnie… fajnie mieć tremę. Znam też takich ludzi, którzy twierdzą, że jej nie mają wcale. I ja chciałbym tak. Wolałbym wychodzić na koncert jak na prywatkę i czuć się zupełnie luźno, ale nie da się i taka jest prawda. Czasem zapominam, co ja w zasadzie miałem powiedzieć i jak się zachować w danym momencie, więc wtedy po prostu nic nie mówię. Zazwyczaj w ostatniej chwili sobie przypominam jakiś fragment tekstu. Tak, że mam tremę, mam ją absolutnie i po tylu latach wciąż przyjmuję ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mogłem pracować gdzie indziej, taką wybrałem pracę i takie są jej koszty.

Polecamy!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński