Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Wasilewski Trio rozpocznie swoją jubileuszową trasę w Szczecinie [ROZMOWA]

Agata Maksymiuk
Bartek Barczyk ECM Records
W jednym składzie grają już od 25 lat. Muzyką zachwycają publiczność na całym świecie, a 14 stycznia przyjadą do filharmonii, żeby koncertem w Szczecinie otworzyć jubileuszową 25th Anniversary Tour - Marcin Wasilewski Trio. Jak żadna inna polska formacja potrafią przekazać to, co w jazzie najlepsze. A co to takiego? To już opowie Marcin Wasilewski.

Marcin Wasilewski Trio, wcześniej Simple Acoustic Trio w niezmienionym składzie gracie od 25 lat. Takiego stażu nie wytrzymało niejedno małżeństwo, a Wam się udało. Jak?
- Kiedyś emitowano taki program „Telewizyjny koncert życzeń” i tak mi się kojarzy, że pojawiały się tam pary co i 50 lat ze sobą przeżyły (śmiech). No ale wszystko jeszcze przed nami. Trudno jednoznacznie powiedzieć, co sprawia, że gramy razem tyle czasu. Na pewno duże znaczenie ma tu chemia, dzięki której dogadujemy się w sferze prywatnej i zawodowej. Od początku czuliśmy ekscytację wynikającą ze wspólnego koncertowania. Do tego dochodzą wszystkie przygody, które nas zbliżyły. Muzyka motywuje nas do ciągłego bycia kreatywnym, rozwijania się, a kolejne anga że pozwalają kontynuować drogę, którą idziemy. Mam nadzieję, że będzie to trwało kolejne 25 lat i więcej.

Po tylu latach pamięta się jeszcze, co było tym impulsem, od którego wszystko się zaczęło?
- Przełomowym momentem był rok 89. Razem z mamą zorganizowaliśmy wyjazd na festiwal Jazz Jamboree. Zabraliśmy ze sobą Sławka Kurkiewicza, z którym już wtedy tworzyliśmy amatorski duet. Mieliśmy po 14 lat i byliśmy totalnie zafascynowani tą muzyką. Jazz Jamboree był sławny na cały blok Europy Wschodniej. To było ogromne wydarzenie, jedno z największych na kontynencie, a my byliśmy w jego centrum. Energia, której tam doświadczyliśmy zupełnie nas powaliła. Nie sądziliśmy, że muzyka może być aż tak ekscytująca. I to właśnie był moment, w którym podjęliśmy decyzję, że chcemy zająć się jazzem na poważnie.

Motywacja musiała być duża. Zespoły zakładane przez nastolatków zwykle nie docierają nawet do matury.
- I była. Tym bardziej, że szybko podjęliśmy kolejne kroki. Wzięliśmy udział w warsztatach jazzowych w Chodzieży, później w warsztatach w Puławach. Zaczęliśmy spotykać się ze starszymi, bardziej doświadczonymi artystami. Tak spotkaliśmy choćby Tomasza Szukalskiego, później Henryka Miśkiewicza, a jeszcze później jego syna Michała Miśkiewicza. Doskonale pamiętam, to było na jam session w Puławach. Zagraliśmy razem i tak gramy do dziś. W jazzowe środowisko wsiąkaliśmy stopniowo, ale intensywnie

A jak to było z Tomaszem Stańko? Związaliście się z nim dość wcześnie i na dość długo.
- Wszystko działo się szybko. W 94. roku zagraliśmy na Jazz Jamboree w specjalnym bloku „Tribute to Komeda”. Nasz występ odbił się szerszym echem, był dobry. Zresztą było już o nas co nieco słychać, bo rok wcześniej otwieraliśmy ten festiwal, wygraliśmy też konkurs jazzowy we Francji. Tomasz Stańko po prostu do nas zadzwonił. Najpierw do Miśkiewicza, później do Kurkiewicza i na koniec do mnie. Pierwszy wspólny koncert zagraliśmy 8. marca 94. roku w Łodzi. Pamiętam dokładnie, w końcu to był dzień kobiet (uśmiech).

Zdarzało się, że byliście nazywani jedynie „sekcją rytmiczną” Stańki. To może być trochę krzywdzące dla zespołu. Duże nazwisko pomaga czy przyćmiewa?
- Przygoda z Tomaszem Stańko była na tyle długa, że trudno traktować nas jedynie jako jego sekcję rytmiczną. Choć zależy w jakim kontekście używamy tego określenia. Sekcja rytmiczna w muzycznym słowniku to podstawa każdego zespołu - bas, bęben i instrument akompaniujący - gitara czy fortepian. Więc w kontekście nomenklatury muzycznej, tak byliśmy - tylko albo aż - sekcją rytmiczną Tomasza Stańko. Jednak prawda jest taka, że nasza współpraca szybko przerodziła się w pełnowartościowy zespół. Jako młodzi muzycy widzieliśmy dla siebie przyszłość w tym, co robimy u boku Tomasza. W jego muzyce, w sposobie gry, improwizacji, w tym co robił było to „coś” nieopisanego, nieuchwytnego. Możliwość współpracy z nim była nie do przecenienia. Taka szansa nie zdarza się często.

Tomasz Stańko mówił o Was „w całej historii polskiego jazzu nie było takiej grupy, jak oni”.

- Powiedział to w jednym z wywiadów, ale nigdy nie słyszeliśmy tego na żywo. Zresztą nie musieliśmy. Wiedzieliśmy, że Stańko nas docenia. Pewnych rzeczy nie trzeba mówić na głos, nawet nie powinno się mówić. Muzyka jest specyficzną materią. Kiedy podchodzi się do instrumentu, trzeba się zmierzyć z pewnego rodzaju wyzwaniem, z tym co jest tu i teraz. Jest to cały proces. Konieczne jest skupienie, zgranie się z zespołem, stworzenie kreacji, zbudowanie atmosfery... i jeśli to się udaje, właśnie to jest ważne, a nie wypowiedziana kiedyś pochwała. Gdyby człowiek tak cały czas myślał o komplementach, to szybko by się utopił we własnej próżności.

Nie jest Panu trochę żal, że muzycy tak się napracują a koniec końców w radiu czy w telewizji i tak puszczą disco polo? Przecież polska scena jazzowa jest dość duża, rozbudowana, jest z czego wybierać.
- To jest bardzo szeroki temat, który dotyczy nie tylko muzyki, ale całej kultury wysokiej, którą mainstreamowe stacje traktują po macoszemu, szczególnie w prime time’ach. Nie zawsze tak było. Pamiętam jeszcze, jak wiadomości w Telewizji Polskiej były emitowane o godzinie 20. Prime time obowiązywał właśnie około tej godziny. Niech pani sobie wyobrazi, że nasz występ na Jazz Jamboree ‘94 został wyemitowany na żywo pięć minut przed dwudziestą na kanale drugim. Dziś to nie do pomyślenia. Jazz był wtedy bardziej zauważalny, co za tym idzie - bardziej promowany. Po prostu zmieniły się czasy, panuje drapieżny kapitalizm, sztuka jest skomercjalizowana, media układają swoje działania głównie pod zysk, jest więcej stacji. Brakuje czasu na programy czysto kulturalne. A szkoda, bo przecież misją telewizji i rozgłośni publicznych jest dbanie o ciągłe podnoszenie poziomu kulturalnego, a nie jego zaniżanie na rzecz schlebiania masom. No ale cóż, nie można się załamywać, trzeba działać dalej.

A może ludzie boją się dziś jazzu?
- Na pewno nie każdy jest stworzony do słuchania muzyki jazzowej. Nie każdy potrafi odnaleźć te wszystkie niuanse, nadążyć nad tym, co się dzieje. To nic złego. Ale proszę mi wierzyć, zdarzają się ludzie, którzy nigdy wcześniej nie słuchając jazzu przychodzą na mój koncert i są zachwyceni, wciągają się w ten gatunek. To chyba największy komplement jaki muzyk może otrzymać od publiczności.

Tyle, że wciąż panuje opinia, że jazz to muzyka elitarna, tylko dla wybranych, a przecież to była muzyka klasy robotniczej, w dodatku ciemiężonej przez kapitalistów. Brak nam odpowiedniej edukacji?
- Słowo „elita” bardzo źle się kojarzy, szczególnie w ostatnich czasach. Poza tym jazz nie jest elitarny, jazz jest dla ludzi. Takie podejście na pewno wynika z braku odpowiedniej edukacji. Ludzie nawet nie bardzo wiedzą, że w jazzie powinno się klaskać na 2 i 4, a nie na 1 i 3. Myślę jednak, że można to nadrobić, trzeba tylko chcieć. Niestety, jazz ma znacznie mniejszy zasięg w stosunku do muzyki popularnej, no i nie każdy jazz, który pojawia się w powszechnym obiegu, jest dobry…

Zdarzyło się Panu pogubić w tym, czego słucha? Zwyczajnie nie ogarnąć utworu?
- Jasne, że tak i to wiele razy, ale to są tylko momenty. I tak naprawdę, na te momenty się czeka, próbuje się je wyłuskiwać. W języku jazzu to się nazywa „cooking”. Coś, co wydarza się ponadto, co jest oczywiste. No, ale nie można też cały czas grać tak, żeby „zażerało”. Trzeba znaleźć odpowiedni balans między graniem cicho, graniem głośno, zagęszczaniem, pustką i innymi elementami, którymi można się bawić. Wiadomo też, że czasem zaciera się temat grany w utworze, rozpoczyna się improwizacja. Słuchacz musi być wtedy uważny, ale nie jest to nie do przebrnięcia. Są nurty „trudne” do przyswojenia, jak choćby smooth jazz, który w moim odczuciu jest dość miałki i tandetny, ale jest też free jazz, czasem zbyt zagmatwany. Trzeba się z tym po prostu osłuchać. Jako muzyk zawsze staram się znaleźć złoty środek.

Zdarzało się Wam też wpuścić do swojej muzyki trochę wpływów rocka, a nawet popu. Mieszanie jest dozwolone?
- Muzyka jazzowa zawsze była eklektyczna. Wybiegała w swojej kreatyw ności poza ramy, szukała wpływów pośród innych stylów muzycznych. I tu trzeba nawiązać trochę do historii i przypomnieć, że przecież jazz powstał z bluesa, podobnie zresztą jak rock. I jeśli spojrzymy chronologicznie na sposób ewolucji muzyki, to szybko się zorientujemy, że jeden gatunek wywodzi się z drugiego. A jazz wydaje mi się łączyć wiele gatunków muzyki.

To znaczy, że na jazz da się przełożyć wszystko? Choćby były to hity Nicki Minaj?
- Może nie dosłownie wszystko. Odpuściłbym sobie disco polo (śmiech). Ale hity Nicki Minaj? Jak najbardziej da się je przełożyć na jazz! W końcu to r’n’b. Jazz to muzyka soulowa, a dla soulu chyba nie ma nic bliższego od r’n’b. U podstaw r’n’b leży rhythm and blues, a z nim związani są choćby Lauryn Hill, D’Angelo czy Lalah Hathaway, córka Donny’ego Hathawaya, który w latach 60. grał rdzenne soul/r’n’b. Wystarczy posłuchać tych artystów i szybko się okaże, że ich przykłady pokazują, jak wszystkie nurty łączą się ze sobą, jak można z tego czerpać.

A co Wy nam pokażecie w Szczecinie? Koncert już 14 stycznia w filharmonii.
- Wystąpimy z muzyką z ostatniej płyty „Live”, ale też przedstawimy utwory, które grane do tej pory przez nasze trio, zostaną wkrótce zarejestrowa ne w kwartecie. Mamy dość intensywny plan działania na pierwszą połowę 2019 roku, ale nie chcę tu jeszcze za dużo zdradzać. Koncert w Szczecinie będzie nie tylko pierwszym w nowym roku, ale co dla nas bardzo ważne - będziemy nim inaugurować nasz jubileusz 25-lecia wspólnej drogi artystycznej ze Sławkiem i Michałem. Cieszymy się, że właśnie w Szczecinie otworzymy ten rok. Dla mnie i dla Sławka Kurkiewicza Szczecin to przecież nasze strony, stąd bardzo blisko do naszych koszalińskich korzeni.

To może chociaż zdradzi Pan kulisy powstania ostatniej płyty? Jej nagranie wcale nie było taką oczywistą sprawą.
- Płyta „Live” to koncert, który zagraliśmy w 2016 roku w Antwerpii. Przed wyjazdem do Belgii mieliśmy dwutygodniowe wakacje. Pamiętałem wtedy, że wyjeżdżamy grać, ale nie pamiętałem dokładnie na jakie wydarzenie. Jak się okazało, był to jeden z największych i najstarszych festiwali jazzowych na świecie, z wieloletnimi tradycjami i 5-tysięczną publicznością. Dopiero na miejscu zorientowałem się, co to za wydarzenie. Z początku myślałem, że rozegramy się podczas soundchecku przed koncertem, ale z soundchecku zrobił się lline-check - to szybkie sprawdzenie czy wszystko gra na scenie, typowe dla dużych festiwali. Przyznaję, byłem trochę stremowany, ale nie na tyle, żeby ta trema mnie zjadła. Zmobilizowaliśmy się i daliśmy świetny występ, złapaliśmy dobry kontakt z publicznością, wakacyjny letarg nam w tym nie przeszkodził. Po pewnym czasie odsłuchaliśmy nagranie i zdecydowaliśmy, że je wydamy.

Graliście praktycznie na całym świecie. Jakie są różnice między Polską a scenami w innych krajach?
- Jeśli chodzi o publiczność, to oprócz różnic kulturowych, nie ma żadnych. Jeśli grasz dobrze i ludzie czują twoja muzykę, szybko ci to pokażą - i na odwrót. W muzyce, którą my gramy nie ma słów i może to dobrze, bo dzięki temu możemy jeździć i zwiedzać cały świat, nie martwiąc się o to, czy ktoś zrozumie co chcemy przekazać. Publiczność na Syberii potrafi być równie gorąca, jak ta z Argentyny i Chile. Jeśli chodzi o stronę techniczną, też nie jest źle. Racja, kiedy zaczynaliśmy zdarzały się fatalne sytuacje. Fortepiany, do których siadałem nie nadawały się do niczego, ale to były inne czasy. Schyłek komunizmu. Teraz wystarczy przywołać szczecińską filharmonię. Instrument, którym dysponuje jest cudowny, światowej klasy. Może jeszcze tylko mniejsze miejscowości borykają się z pewnymi kłopotami, ale ogólnie rzecz biorąc nie odstajemy od innych. Są miejsca w Europie, gdzie jest o wiele gorzej.

...a czy chcielibyście pojawić się na polskich festiwalach, ale tych bardziej mainstreamowych jak Open’er, Orange czy Męskie Granie?
- Jeśli o to chodzi, to my jesteśmy „very open” (śmiech). Nie wiem czy nadajemy się na te dwa pierwsze festiwale. Mamy trochę inny profil, ale jeśli chodzi o Męskie Granie, to dlaczego nie. Co prawda, nie dostaliśmy jeszcze zaproszenia, ale gdyby takie się pojawiło, to chętnie. Może tylko z innym programem. A pomysł na taki program nawet już jest. Swojego czasu współpracowaliśmy z Natalią Przybysz. Zagraliśmy kilka koncertów, można by to powtórzyć.

Chciałby Pan debiutować w dzisiejszych czasach? Młodym jest dziś prościej czy trudniej?
- Z jednej strony łatwiej, a z drugiej strony trudniej. Technologia i internet oferują wiele nowych możliwości. Ale koniec końców myślę, że nie chciałbym teraz za czynać. Cenię sobie to, co liznęliśmy, a liznęliśmy tę starą Polskę, Jazz Jamboree za swoich najlepszych czasów, poznaliśmy klimat i osobowości z najważniejszych środowisk jazzu lat 80. i 90. Wciąż mnie zachwyca, że grałem w klubie u Muniaka w Krakowie z Januszem Muniakiem na scenie, to, że mogłem być częścią kwartetu Tomasza Szukalskiego, że jako młody muzyk miałem styczność z Janem „Ptaszynem” Wróblewskim. I oczywiście współpraca z Tomaszem Stańko. Ta pokoleniowość w polskim jazzie jest piękna i mam nadzieję, że muzycy będą ją podtrzymywać i rozwijać. Dlatego nie, nie chciałbym dziś zaczynać. A czy chciałbym być młodszy? - kto by nie chciał?

Koncert
Marcin Wasilewski Trio
14.01.2019, g. 19. Filharmonia
im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie.
Koncert odbywa się w ramach cyklu ESPRESSIVO
Sponsorem cyklu ESPRESSIVO
jest Dealer BMW Bońkowscy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński