Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziś rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. On je przeżył jako dziecko

Anna Miszczyk
Co roku Mirosław Don uczestniczy w Nocnym Biegu Powstania Warszawskiego.
Co roku Mirosław Don uczestniczy w Nocnym Biegu Powstania Warszawskiego. Fot. Archiwum Mirosława Dona
Mirosław Don miał cztery lata, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. - Pamiętam, jak się denerwowałem: dlaczego tych Rosjan jeszcze nie ma - wspomina dziś.

Wiosna 1944 roku. Mirosław Don z rodzicami i siostrą Wandą przyjeżdżają do Warszawy z Zastawia na Wołyniu. Szukają wytchnienia po ciągłych ucieczkach przed ukraińskimi nacjonalistami, którzy masowo mordują Polaków mieszkających w województwie wołyńskim. W drodze do Warszawy sześcioletni brat pana Mirosława - Jerzy umiera na tyfus. Ojciec, współpracujący z partyzantami, zostaje ranny podczas walki z Ukraińcami. Pocisk masakruje mu twarz: rozrywa nos, szczękę, uszkadza oko.

- Ojciec trafił wtedy do malutkiego szpitala w Równym. A co w takim szpitaliku mogli zrobić z poważną raną? Na szczęście partyzanci załatwili mu wjazd do szpitala w Warszawie - opowiada 69-letni dziś Mirosław Don, mieszkaniec Szczecina. - Ojciec nie chciał nas zostawiać. Załatwiono więc dokumenty także dla nas. W szpitalu przy Alejach Ujazdowskich lekarze zrekonstruowali ojcu nos, przyszywając mięśnie z ramienia na twarz. Z siostrą i matką zamieszkaliśmy w jakiejś klitce na rogu Krochmalnej i Ciepłej. Matka pracowała jako pomoc kuchenna, więc nie byliśmy już głodni i szybko wracaliśmy do zdrowia. Tak jak mój brat, chorowaliśmy na tyfus, później złapaliśmy gruźlicę.

7 lipca rodzi się druga siostra pana Mirosława, Barbara.

- Nie cieszyliśmy się jednak długo spokojem. 1 sierpnia wybuchło Powstanie.

Trzy tygodnie w piwnicy

Co roku Mirosław Don uczestniczy w Nocnym Biegu Powstania Warszawskiego.
(fot. Fot. Archiwum Mirosława Dona)

- Pamiętam jak matka gotowała obiad. Byłem głodny i czekałem przy stole. Zawyły syreny. Musieliśmy zejść do piwnicy czteropiętrowego budynku obok. Siedzieliśmy tam trzy tygodnie - mówi pan Mirosław. - Najpierw słychać było pojedyncze strzały. Z każdą godziną i dniem się jednak nasilały. Doszły bombardowania. Ten przeraźliwy jęk nurkujących samolotów zrzucających bomby. I te duże oczy dookoła mnie, w oczekiwaniu gdzie i co zrzucą. I ulga do następnego nalotu. Obok nas palił się jakiś duży garaż, aż gorąc buchał do naszej piwnicy. Ale i tak mieliśmy szczęście, że na nasz budynek zrzucali tylko bomby zapalające, które zatrzymywały się na drugim piętrze. Ekipy z samoobrony gasiły wtedy pożar. Tam, gdzie poleciała bomba burząca, nie było co ratować. Załatwiała sprawę aż do piwnicy.

Pierwsza śmierć

Z czasem zaczęło brakować jedzenia i picia. Niekąpana kilkutygodniowa Basia wyglądała jak wielki strup. Ojciec pana Mirosława leżał ciągle w szpitalu. Później w tym samym budynku zaczęto umieszczać rannych Niemców. Gdy teren ze szpitalem przejmowali powstańcy, Niemcy zaczęli się ewakuować. Z zamieszania skorzystał ojciec pana Mirosława. Postanowił wrócić do rodziny. Zabrał ze sobą dwóch Ślązaków, których siłą wcielono do Wehrmachtu i leżeli z nim w szpitalu.

- Ojciec odnalazł nas, ale widok dwóch niemieckich mundurów wywołał zdziwienie - opowiada pan Mirosław.

Natarcie Niemców nasilało się. W pewnej chwili pocisk z "tygrysa" uderzył w róg piwnicy zasypując gruzem młodą kobietę. Szyna ze stropu obcięła jej mężowi nogi.

- Mimo to próbował ją jeszcze ratować odrzucając cegły. I tak oboje skonali - opowiada pan Mirosław. - Było to młode małżeństwo, które miało trzymiesięczną córeczkę. Uratowała się, bo spała dalej od nich. Zaopiekowała się nią moja matka. Niestety, matka nie miała już pokarmu, bo od kilkunastu dni nic nie jadła. Ale maluchom wystarczyło dać tylko pierś do buzi i zasypiały.

Czekaliśmy na Rosjan

Budynek zaczął się walić. Musieli uciekać. Czołgali się pod silnym ogniem karabinów maszynowych. Nie wszystkim się udało. Dotarli do kolejnej piwnicy - schronu. Między nalotami otwierali w niej drzwi, żeby był dopływ powietrza.

- Często stawałem w drzwiach i patrzyłem, co się stało z moim domem, podwórkiem, gdzie niedawno jeździłem hulajnogą - wspomina pan Mirosław. - Nagle w odległości stu metrów zobaczyłem cieknący kran czy rurę. Podbiegłem do niej, by napić się wody. A tu nagle nadleciały samoloty. Ojciec, gdy to zobaczył, wyskoczył za mną. Złapał mnie wpół. Wskoczyliśmy do jakiegoś kotła z rozbitej stołówki. Myśliwce siały seriami, aż kocioł jęczał. Oczywiście dostałem za to burę. W schronie kobiety cały czas odmawiały litanie. Ktoś gdzieś powiedział, że już są Rosjanie i nas uratują. Pamiętam, jak sam się denerwowałem, dlaczego tych Rosjan jeszcze nie ma.

Pod ścianą

Po kilku dniach przyszli.

- Byli to rosyjscy ochotnicy z SS - mówi pan Mirosław. - Wpadli do schronu jak szaleni zrywając kolczyki, często z uchem i obrączki razem z palcem. Wyciągnęli nas ze schronu i ustawili pod murem. W schronie było ze sto osób. Mur miał natomiast około 30 metrów. Żeby nas wszystkich rozstrzelać, musieli zabijać na raty. W pierwszej grupie do rozstrzelania była Wanda i ja. Naprzeciwko ustawiali karabin maszynowy. Podniósł się wielki lament. Ja chyba nie zdawałem sobie do końca sprawy, co mnie czeka - mówi pan Mirosław. - Za to Wanda bardzo płakała i wołała "mamusiu, mamusiu". Dziś zdaję sobie sprawę, co mogła wtedy czuć moja matka. Ale co miała zrobić? Była następna.

Nagle zrobiło się poruszenie. W schronie znaleźli dwóch swoich żołnierzy.

- Ci opowiedzieli chyba, że traktowaliśmy ich dobrze, bo uformowano z nas kolumnę i wyprowadzono z rejonu walk - opowiada pan Mirosław. - Mijaliśmy piwnice wcześniej zdobyte przez bandytów. Leżeli tam zamordowani. Niektórzy nasi ukradkiem maczali chusteczki w kałużach krwi. Podobno byli to krewni rozstrzelanych.

Chleb od Niemca

Postój przy kościele św. Bolomeusza.

- Matka położyła Barbarę na schodach kościoła, aby odpoczęły ręce. Ja z kilkoma dzieciakami stanęliśmy przy jednym żołnierzu niemieckim, który jadł chleb z masłem. Patrzyliśmy - relacjonuje pan Mirosław. - W pewnej chwili wróciłem do matki. "Mama, powiedz temu panu, żeby dał nam chleb". Matka zaczęła mocno płakać: "Miruś, umrzemy z głodu, ale nie będę szwaba prosić o chleb". Nie rozumiałem tego i znów stanąłem przy Niemcu. Nie wytrzymał naszego wzroku. Posmarował dużą kromkę chleba, pokroił w kostkę i odszedł. To był mój pierwszy posiłek od wielu dni.

Wodę mam tylko dla pieska

Upał. Nawet żołnierze, którzy pędzili ich spragnionych i głodnych, podwijali w mundurach rękawy.

- Widzę, jakby to było dzisiaj. Omdlałych ludzi - wspomina Mirosław Don. - Obok mnie szedł starszy mężczyzna. Chyba był chory. Zataczał się. W końcu upadł. Rodzina próbowała go podnosić. Jedna kobieta niosła na rękach pudla i dużą butelkę wody. Błagali ją o tę wodę, żeby choć zwilżyć mu usta. "Wodę mam tylko dla pieska" - usłyszeli. Mężczyzna nie mógł się podnieść, został zastrzelony.

Obóz w Pruszkowie

Prowadzono ich na dworzec kolejowy. W bydlęcych wagonach przewieziono ich do obozu w Pruszkowie.

- Tu cały transport poddano segregacji - mówi pan Mirosław. - Młodych, którzy ewentualnie mogli brać udział w powstaniu, rozstrzeliwali lub wysyłali do Oświęcimia, innych na roboty do Rzeszy. Resztę pozostawiono chyba na głodową śmierć. Wśród strażników obozu dużo było Ukraińców i Rosjan.

Ojciec pana Mirosława próbował się z nimi dogadać. Przekupił ich i Donowie wyszli na wolność.

- Spanie w obozie na gołym betonie w smarach i oleju najbardziej odczuła matka. Do śmierci czuła ból prawego boku, bo tak spała trzymając Barbarę - mówi pan Mirosław.

Z Pruszkowa Donowie ruszyli do Żyrardowa. Kiedy jednak to przemysłowe miasto zaczęto bombardować, musieli uciekać dalej. Zatrzymali się we wsi Wiskitki, gdzie ojciec pana Mirosława został parobkiem. Wreszcie mieli co jeść. Blisko była jednak linia frontu. Zaczęły się grabieże dezerterów.

- W styczniu, po wyzwoleniu Warszawy przez Wiskitki przeszła cała nawałnica uciekających wojsk niemieckich i goniących ich wojsk radzieckich i polskich. W marcu ojciec ruszył na Ziemie Odzyskane.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński