Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tajemnica listy białoruskiej. Czy odnaleźliśmy miejsce, gdzie zabito 2000 oficerów?

Marek Rudnicki
Grób Piotra Dorosza i jego żony, Nadziei w Świnoujściu.
Grób Piotra Dorosza i jego żony, Nadziei w Świnoujściu. Fot. Marek Rudnicki
Na tzw. liście białoruskiej, której wszyscy poszukują, widnieje niemal 4 tys. nazwisk. Nie jest jedynym dokumentem, którego brakuje do wyjaśnienia zbrodni katyńskiej, ale istotnym, by zlokalizować ich groby.

Rodziny katyńskie cały czas zadają sobie pytanie, gdzie ziemia kryje więźniów z terenu zachodniej Ukrainy i Białorusi? Nasz dziennikarz przypomina historię sprzed lat, która może wnieść do listy białoruskiej wiele nowego.

Historia jest autentyczna. Dotyczy nie żyjącego już Piotra Dorosza, mieszkańca Karsiborza. Wydarzyła się wiele lat temu, ale na trwałe wyryła mi się w pamięci. Po latach poszedłem szukać wspomnień sprawdzając, czy są jeszcze jacyś ludzie, którzy o niej wiedzą.

Karsibórz, rok 1976. Na małej polance między drzewami tuż obok dawnego portu U-Bootów, powstała latem 1976 r. studencka baza turystyczna pod patronatem działających na Politechnice Szczecińskiej Akademickiego Klubu Turystycznego Kroki oraz oddziału akademickiego PTTK.

Obsługa całej bazy, składającej się z namiotów, stanowiły dwie osoby. Ja i moja koleżanka Ewa W. Nie kontaktowaliśmy się z mieszkańcami pobliskiej wsi (wówczas oficjalnie już części Świnoujścia). Nasze władze zasugerowały nam, że mieszkają w niej Ukraińcy i lepiej mieć się na baczności "bo z takimi niewiadomo". Tak też pozostało mimo, że do najbliższego domostwa było nie dalej, jak 200, a może 300 m. Ze wsi też nikt bazy nie odwiedzał. Do czasu.

Ewa przywiozła ze sobą owczarka, tzw. wilka syberyjskiego. Miał na imię Maks, był nadzwyczaj silny i chodził własnymi drogami. Słuchał właścicielki tylko wówczas, jak miał na to ochotę. Pewnego razu, gdy siedział wewnątrz namiotu przywiązany do masztu, znudziło mu się to. Przegryzł smycz, łapą rozerwał materiał i ruszył na wyprawę do wsi. W trakcie zauważyliśmy jego nieobecność. Ewa denerwowała się, że psiucha znikł i coś mu może się stać. Stało się, ale nie jemu.

Wczasy j/w. Zdjęcie zrobione prawdopodobnie przy Zakręcie śmierci obok Karpacza.
Wczasy j/w. Zdjęcie zrobione prawdopodobnie przy Zakręcie śmierci obok Karpacza. Archiwum rodzinne Doroszów.

Piotr Dorosz z żoną nadzieją na wczasach w Szklarskiej Porębie lub Świeradowie Zdroju. Prawdopodobnie lata siedemdziesiąte.
(fot. Archiwum rodzinne Doroszów.)

Wrócił cały potargany po godzinie. Z jednej strony wyraźnie zadowolony, a z drugiej z miną charakterystyczną dla psów, gdy coś zmalują. Po południu do bazy przyszedł miejscowy. Trzymał w ręku kawał drąga i pytał o szefa bazy. Wyszedłem z namiotu nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Na wszelki wypadek niby przypadkiem wziąłem ze sobą wolny maszt namiotu. Ta pała w ręku gościa nie wzbudzała dobrych skojarzeń. Spytał krótko, czy ma ją użyć od razu, czy najpierw porozmawiamy. Szybko wybrałem to drugie.

Maks, jak się okazało, po wydostaniu się z namiotu pobiegł na wieś i poddusił czy też zagryzł kilka psów. Gospodarzy to wkurzyło, ale mieli od milicji nakazane, że studenci są pod ochroną i wara miejscowym od bazy. Myśmy o tym nie wiedzieli. Jeden tylko człowiek miał za nic ostrzeżenia, Piotr Dorosz. Maks zagryzł jego psa. Przyszedł do bazy, jak powiedział, po sprawiedliwość.

Zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim i o niczym. W pewnym momencie, gdy zapadł zmierzch, zauważył na mojej kurtce orzełka w koronie. Zdziwił się. Pytał, czy nie boję się go nosić. To prowokacja - mówił. - Zamknąć cię mogą. Wzruszyłem ramionami. Młody byłem, zadziorny. Burknąłem coś w stylu, że wystarczy, że mi dziadka zabili, to mogą mi... Ty młody uważaj na to, co mówisz i do kogo mówisz - poradził gospodarz i sobie poszedł.

A później wpadał do bazy niemal codziennie. Rozmawialiśmy najczęściej o wszystkim i o niczym. Miło było. Z perspektywy lat wiem, że badał mnie, sondował. Pewnego razu przyszedł jakoś inaczej ubrany, tak jakby uroczyściej. Milczał długo i nawet zdziwiłem się, że może znowu Maks zdołał wymknąć się spod opieki.

- Nie, nie ... - Dorosz zaprzeczył, po czym oświadczył uroczyście, że opowie mi historię, którą chce, bym zapamiętał. Dodał przy tym, że jestem jeszcze młody, długo jeszcze pożyję, a on ma już swoje lata, mam więc słuchać uważnie i zapamiętać słowo Darnica.

- To tam się stało, tam zabili oficerów - Piotr Dortosz opowiedział mi wówczas nieprawdopodobną historię. Do tej pory z opowieści w rodzinie o dziadku majorze Sylwestrze Mielczarskim znałem jedynie słowo Katyń i niemiecką listę opublikowaną w czasie wojny.

Po wybuchu działań wojennych oddział Dorosza trafił na wschód, gdzie dostał się do niewoli rosyjskiej. Dorosz nie chciał trafić do obozu. Chyba był podoficerem, ale tego dokładnie nie pamiętam. W każdym bądź razie zrzucił mundur, ukradł gdzieś cywilne ubranie i tak wędrował do domu.

Szczegóły tej dziwnej opowieści po tylu latach zatarły się. W pewnym momencie podwinął rękaw i pokazał mi miejsce, gdzie każdy mężczyzna ma biceps. On go nie miał.

- To w ruskiej fabryce wyrwała mi maszyna, dobrze że przeżyłem.

Nie pamiętam, czy to wówczas trafił do szpitala polowego w Darnicy, baraków położonych w środku lasu. A tych baraków dotyczyła jego główna opowieść. Pewnego dnia pod wieczór Rosjanie przyprowadzili tam dwa tysiące polskich żołnierzy.

- Dwa tysiące oficerów, dokładnie dwa tysiące - powtarzał Dorosz i jak dziś pamiętam, twarz mu się przy tym dziwnie zmieniła, jakby poszarzała. - Jednego oddzielili od grupy, a resztę rozlokowali w pustych barakach. Przyszli ruscy lekarze i dali im zastrzyki. Mówili, że to wzmacniające po tak długim marszu. Rano wszyscy byli martwi. Rozumiesz, martwi.

Pytałem, co z tym jednym. Powiedział, że podsłuchiwał pod oknem, gdzie go przesłuchiwali. Zorientował się, że był oficerem wywiadu. Nie pamięta, co z nim się stało, gdyż na drugi dzień już go nie było. Gdzieś go wywieźli. Pytałem też, co stało się z tymi martwymi. Stwierdził krótko: - zakopali ich.

Do końca prowadzenia bazy Piotr Dorosz co pewien czas pytał mnie, czy zapamiętałem miejscowość, Darnicę. Bardzo mu na tym zależało. Mówił, bym ją sobie na trwałe wyrył w pamięci.

- Łatwo zapamiętać - tłumaczył. - To od darni, darń, Darnica.

Dawna baza U-Bootów, niemieckich okrętów podwodnych w Karsiborzu, przy której funkcjonowała baza studencka.
Dawna baza U-Bootów, niemieckich okrętów podwodnych w Karsiborzu, przy której funkcjonowała baza studencka. Marek Rudnicki

Wczasy j/w. Zdjęcie zrobione prawdopodobnie przy Zakręcie śmierci obok Karpacza.
(fot. Archiwum rodzinne Doroszów.)

Lata mijały, a przygoda w Karsiborzu i pamięć o spotkaniu dziwnego (tak to wówczas odbierałem) człowieka, gdzieś zatarła się. Gdy po latach zacząłem pracować w tygodniku "Morze i Ziemia" (zbliżała się odwilż, Gorbaczow miał przyjechać do Szczecina), poszedłem do mojego naczelnego, wspaniałego człowieka, Ryszarda Liskowackiego. Tego, który później bodajże jako jeden z pierwszych w Polsce opublikował w MiZ materiał o Katyniu i o krwawych oprawcach Stalina (Ludzie Stalina). Opowiedziałem mu to, co pamiętałem z zasłyszanej przed lata opowieści w Karsiborzu proponując, że odszukam człowieka i zrobię z nim materiał.

- Chyba na głowę upadłeś - szef odpalał akurat jednego papierosa od drugiego (tak cały dzień funkcjonował), po czym uśmiechnął się, zaproponował wypicie lampki koniaku i spytał, czy chcę, by nas razem zamknięto?

Nie chciałem. I tak na kolejne lata pamięć o Darnicy została zamknięta.

Przyszły zmiany roku 1989. Można było wszystko pisać. Pamiętałem o przygodzie w Karsiborzu, ale jakoś nigdy nie miałem czasu, by odwiedzić to miejsce. Przez całe lata.

I nagle w tym roku Karsibórz zaczął za mną chodzić. Jak nigdy dotąd. Może ktoś śmiać się, ale bywają takie momenty, że jakiś temat wraca z przeszłości i nie daje żyć. Tłumaczyłem sobie, że ponad 30 lat minęło i z pewnością nikt ze starszych ludzi z tamtego okresu już nie żyje. Jak odszukać człowieka, którego nazwiska nawet nie pamiętałem. Tylko ten wyrwany z przedramienia biceps, jako znak charakterystyczny i słowo Darnica. Gdy w końcu zaczął śnić mi się Karsibórz, nie wytrzymałem.

Syn Piotra Dorosza, Włodzimierz, pokazuje jedno z nielicznych zachowanych zdjęć ojca.
Syn Piotra Dorosza, Włodzimierz, pokazuje jedno z nielicznych zachowanych zdjęć ojca. Marek Rudnicki

Dawna baza U-Bootów, niemieckich okrętów podwodnych w Karsiborzu, przy której funkcjonowała baza studencka.
(fot. Marek Rudnicki)

Skontaktowałem się z radnym Świnoujścia, Zdzisławem Marchelskim, byłym sołtysem Karsiboru (nazwa się nieco zmieniła). Opisałem człowieka. Nie pamiętał. Osiedlił się w tej części miasta dopiero około 15 lat temu. Polecił mi jednak kontakt z Bożeną Rogowską, kierownikiem MDK Warszów, która urodziła się w Karsiborzu.

- Nie mogę skojarzyć takiego człowieka, ani też nie pamiętam bazy studenckiej - przyznała, ale po chwili zasugerowała, bym odnalazł Józefa Pawlusińskiego, najstarszego sołtysa.

Pojechałem do Karsiborza. Odnalazłem sołtysa. Pan Józef mimo wielu 82 lat trzyma się prosto i ma doskonałą pamięć.

- A jakże, pamiętam tę waszą bazę - stwierdził z lekką drwiną w głosie. - Pies zagryzł nasze? Chyba coś było na rzeczy. Kto do was mógł chodzić? - zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

Zaczął sobie przypominać przyjazd pierwszych ośmiu rodzin z Rosji, które osiedliły się w Karsiborzu.

- Był Ignatowicz, Rakiela, Sławiński, Szukiel, nie, to jego żona przyjechała do niego, ale on był w Szczecinie i gdy ona dotarła, on już umarł. Był Łuczko, z Niemką siedział, Bołzan, Łazan, Nowojczyk, ale ... - zamilkł, zastanawiajać. - - To musiał być Piotr Dorosz. Później przyjechał od tamtych. Ci przed nim przyjechali bogato, futra nawet mieli, a on biednie, jak mysz kościelna, jakby musiał z tej Rosji nagle uciekać. Nawet mu słoninę dla dzieciaków dawałem i kartofle, by z głodu nam nie pomarli. Hardy był chłop, zadziorny.

Okazało się, że Dorosz był jego sąsiadem. Zmarł w 1995 r. W jego domu mieszka syn, Włodzimierz.

Zapukałem. Wyszedł mężczyzna w średnim wieku. Gdy spytałem o ojca spojrzał nieufnie. Dopiero, gdy przypomniałem mu zdarzenia sprzed lat, złagodniał. Wskazał psa, kręcącego się w obejściu. Jako żywo przypominał Maksa sprzed lat. Ten sam owczarek z długim włosem zwany wilkiem syberyjskim.

- Ojciec później zawsze miał takie właśnie psy - powiedział pan Włodzimierz.

Syn Piotra Dorosza, Włodzimierz, pokazuje jedno z nielicznych zachowanych zdjęć ojca.
(fot. Marek Rudnicki)

Zaczęliśmy rozmawiać. Spytałem o opowieść sprzed lat, którą zapamiętałem.

- Ojciec próbował nam czasami coś opowiadać, ale młodzi byliśmy, koło uszu puszczaliśmy jego opowieści - przyznał pan Włodzimierz. - Coś tam było o wymordowaniu polskich oficerów, ale szczegółów nie pamiętam. Mama była Rosjanką i miała piękne imię Nadzieja. Ojciec opowiadał, jak uratował ją przed rozstrzelaniem i musieli z Rosji uciekać.

Przyniósł nieliczne zdjęcia ojca. Poznałem. Ten sam człowiek. Przed laty opowiadał mi też, że sprowadził do Polski jakąś krewną czy znajomą, która przyjechała na wycieczkę do Polski. Później kombinował, co by tu zrobić, aby do Rosji nie musiała wracać. I wykombinował. Załatwił zaświadczenie, że zmarła. Spytałem też o to.

- To nie krewna ojca, a siostra mamy, Maria. Starsza była od niej. Nie wiem, jak to ojciec załatwił, ale później wyszła za starszego mężczyznę. Długo nie cieszyła się Polską, bo szybko zmarła.

Szukałem dalej. Pojawiło się przy Doroszu nazwisko Stanisława Możejki, znanego opozycjonisty ze Świnoujścia, działacza pierwszej Solidarności. Podobno znał go i nawet z nim przyjaźnił się.

Świnoujście. Odnajduję Możejkę w wydawanej przez niego regionalnej gazecie. Przed laty pracował w Karsiborzu jako elektryk w bazie barek i kutrów, które stacjonowały w byłej bazie U-Bootów. Tam "rzucono go" do pracy uznając, że jest niebezpieczny w Świnoujściu. W bazie było jeszcze dwóch pracowników, którzy pilnowali Możejki, by w czasie pracy nigdzie nie oddalał się.

- Załatwili mnie całkiem inteligentnie - opowiada. - Skoro świt do pracy musiałem jechać i wracałem dopiero wieczorem, bo innego połączenia nie było. Wychodzili z założenia, że nie będę miała czasu na konspirę i inne głupoty.

Pytam o Dorosza. Jest zaskoczony, że o tym wiem. Nigdy z tą przyjaźnią nie afiszował się. Dorosz nabrał do niego zaufania dopiero po wielu miesiącach znajomości. Mimo, że wiedział, iż Możejko był czołowym działaczem Solidarności w Świnoujściu. Pytam o Darnicę. Teraz Stanisław Możejko jest wyraźnie poruszony. Nie wiedział, że tę historię zna również ktoś inny.

- Kiedyś opowiedział mi, jak NKWD zabiło polskich oficerów w Darnicy - wspomina. - Brzmiała niewiarygodnie. Mimo to spytałem się Piotra, czy mogę tę jego opowieść nagrać na magnetofon. Zgodził się. To było w 1986 r. Długo opowiadał. Cztery taśmy nagrałem. A później głęboko gdzieś je schowałem, by ubecja przy rewizji nie znalazła. Ta Darnica była, jak sobie przypominam, jakąś daleką dzielnicą chyba Kijowa. Szpital polowy położony w lesie, całkiem opuszczony. Piotr opowiadał, że można tam było dojechać tramwajem.

Lista białoruska pozostaje nieznana. Premier Putin nie dał jej premierowi Tuskowi, choć wszyscy się tego spodziewali. Może część jej kryje nazwiska oficerów z opowieści Piotra Dorosza. To jednak musi już wyjaśnić IPN. Zainteresował się ją nią szczeciński oddział IPN.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński