MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Pamiętam z dzieciństwa smak owoców morwy i... widok wisielców [ZDJĘCIA]

Rajmund Wełnic
Rajmund Wełnic
Rozmowa z Edwardem Sołtysem, autorem książki o historii szczecineckiego gimnazjum księżnej Jadwigi, działaczem opozycyjnym z czasów pierwszej Solidarności, dziś emigrantem w Kanadzie.

Skąd pomysł, aby napisać historię gimnazjum księżnej Jadwigi? Czy nie bliższe były dzieje powojennej kontynuatorki, czyli liceum księżnej Elżbiety?

To był impuls, natchnienie od Pana Boga. Miałem oczywiście, pisząc książkę w Kanadzie, problemy z dostępem do literatury. Bez ułatwień technicznych, całkowicie samodzielnie musiałem przebijać się przez strony „Neustettin im 6 Jahrhunderten” Karla Tümpla („Szczecinek przez sześć stuleci”) oraz „Neustettin im Weltkrieg” („Szczecinek w czasie wojny światowej”). Obie są na szczęście dostępne w internecie. Natomiast „Pommern 1945” Lindenblatta kupiłem w księgarni wysyłkowej w internecie i z o wiele mniejszymi trudnościami, bo nie były pisane gotykiem, wędrowałem po stronach. Nie noszę się natomiast z zamiarem napisania drugiej części, o powojennych dziejach liceum. Odnoszę wrażenie, że historia dużego ogólniaka została już napisana. Zapoczątkowała to dzieło pani profesor Daniela Gogol-Dacewicz.

Jak pan zapamiętał Szczecinek z czasów dzieciństwa i młodości? Przecież już kilkadziesiąt lat przebywa pan na obczyźnie.

Urodziłem się w roku 1947 w domu przy ulicy Lipowej 53, to dom sąsiadujący z ogrodnictwem. Za miejsce zabaw często służył nam pobliski cmentarz, który jest przestrzenią graniczenia życia ze śmiercią. Co do pierwszego, to pamiętam, że jadaliśmy owoce morwy z drzew rosnących tuż po wejściu na nekropolię. Co do drugiego, to pamięć zachowała obraz... wisielców. Niepozorna, skurczona kobieta wisząca na haku w dawnej, nieużywanej ubikacji cmentarnej. Dotarliśmy tam jeszcze przed milicjantami. Innym razem otyły mężczyzna w samodziałowym płaszczu leżał już odcięty na drodze i milicja nie dopuszczała widzów. My i tak do niego się przemknęliśmy. O obojgu ludzie później mówili, że to pijacy. Bo w ówczesnej świadomości ktoś, kto targa się na swoje życie, musiał być pijakiem. Później, gdy miałem 9 lat, tata kupił mieszkanie na pierwszym piętrze ładnego budynku przy ulicy 9 Maja 38. Tak, to ten z wieżyczką i barierkami na dachu (dziś po wielu przebudowach kamienica się zmieniła, stoi na rogu deptaka i ul. Wyszyńskiego - red.). Parkiet, rozsuwane drzwi na całą ścianę i biblioteczka ze starymi książkami medycznymi. To zapamiętałem. Także to, że część była oprawiona w skórę, niektóre książki były pewnie XVIII-wieczne. Po drugiej stronie ulicy były gruzy i bawiliśmy się tam w Indian. Przy okazji znaleźliśmy tylko trochę zardzewiały niemiecki karabin maszynowy Mg-42. Dorobiliśmy sprężynę, którą przytwierdziliśmy na stronie zewnętrznej, i „strzelał”. Na innych gruzach znaleźliśmy pistolet i rewolwer. Z kolei w dawnym okopie łączącym cmentarz z jeziorem Wielimie znaleźliśmy niemiecki, mocno już zardzewiały karabin piechoty. Jednak najlepsze nastąpiło później. Podobno w latach 70., podczas remontu budynku pod podłogą altanki robotnicy znaleźli dobrze zakonserwowany Mg-42. I pomyśleć, że chodziliśmy ponad nim wielokrotnie... Takie były niespokojne, powojenne czasy.

Skąd zamiłowanie do boksu, gdzie pan go trenował i dlaczego jednak wybrał karierę naukową?

W Szczecinku były wąskie chodniki i łatwo było być szturchniętym przez jakiegoś chuligana. Agresywnych nastolatków w mieście nie brakowało. Kiedy byłem w IX klasie, na lato przyjechał trener z Łodzi, pan Lipiec, starszy pan chodzący w pelerynie, i pojawiły się ogłoszenia o naborze do sekcji bokserskiej Lechii Szczecinek. Zapisało się wielu, przetrwało tylko kilku, włącznie ze mną. Później, w kolejnych latach, przyjeżdżali do Szczecinka na wakacje i byli trenerami Czajkowski (trener Gałązki z Jagiellonii Białystok) i Konarzewski, brązowy medalista mistrzostw Europy przed wojną. WKS Lechia ciągle walczył o II ligę i nigdy się do niej nie dostał. Dominowali żołnierze, którzy najpierw nie mieścili się w składzie I-ligowej Legii Warszawa i spadali do II-ligowego WKS Zawisza Bydgoszcz. Stamtąd, z różnych powodów, niektórych kierowali do nas. Te różne powody to głównie rozboje. Czasem któryś z kolegów trafiał do więzienia za rozbój. Ja miałem szczęście, że nie zdobyłem mistrzostwa Polski, choć szanse były. W sparringu w klubie trafiłem seniora lekko odchylonym nadgarstkiem i i prawą rękę miałem z głowy. W Pałacu Sportowym w Łodzi przegrałem 3:2 z późniejszym mistrzem, bo walczyłem tylko lewą ręką. Gdybym został mistrzem, to pewnie bym boksował w jakiejś II-lidze, jak Stefek P., kolega - sąsiad z Lipowej. Rozbijał się w jakimś klubie w Wałbrzychu i raz trafił pięścią w metalowy słupek na ringu. Boks miał z głowy. Jeździł potem na wózku, aż zabiła go własna żona. Co do kariery naukowej, to w czasie studiów byłem klasycznym kujonem, często spędzałem niedziele w bibliotece uniwersyteckiej. Douczałem się z organizacji i zarządzania. Pewnego razu wezwała mnie do siebie promotorka i zaproponowała pracę w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. Odmówiłem, gdyż kilka dni wcześniej piłem z dobrym kolegą z pokoju w akademiku w „Siódemkach” przy ulicy Piotrkowskiej i ten powiedział, że szefowa zaproponowała mu asystenturę. Odmówił, czyli ja byłem drugi w kolejności. A później zaproponowano mi pracę na Uniwersytecie Śląskim.

Z jakimi nadziejami witał pan pierwszą Solidarność?

Nie witałem Solidarności z nadziejami. Zajmowałem się nauką, chciałem w niezłym tempie zrobić dobrą habilitację. Nowa dziedzina, socjologia organizacji, rozwijała się świetnie. Uprawiała ją m.in. zmarła niedawno dr Jadwiga Staniszkis i stąd byliśmy kolegami po fachu. Później nasze stosunki się jeszcze bardziej rozwinęły, gdy przyjeżdżała na Śląsk ze swoimi wykładami w ramach Wszechnicy Solidarności. Chciałem zmieścić się w pięciu latach z doktoratem. Zarabiałem nieźle, a moja żona, chemiczka, pracowała w Chorzowie w Instytucie Ochrony Środowiska podlegającym ONZ-owskiemu WHO. Zawiniła, jak zwykle, logika sytuacji. Niestety, pełniłem wówczas funkcję przewodniczącego komisji sportu i turystyki Rady Oddziałowej Związku Nauczycielstwa Polskiego i na tej zasadzie wpadli do mnie filozofowie, którzy we wrześniu roku 1980 pierwsi założyli „S” na Uniwersytecie Śląskim. Głupio mi było, że z całego wydziału tylko oni to robią. I tak, jedząc bułkę, po ich wysłuchaniu przyłączyłem się do nich i zostałem członkiem związku. I zaraz potem, obawiając się, że nas szybko wyrzucą z roboty w bardzo czerwonym uniwersytecie, pojechaliśmy do Huty Katowice, gdzie już czekali na nas Andrzej Rozpłochowski, Kazimierz Świtoń, Jadzia Chmielowska, Jaś Górny i paru innych działaczy opozycyjnych. No i wir mnie wciągnął. Zaczęło się jeżdżenie po różnych zakładach pracy na Śląsku. Ludzie się zwyczajnie bali, a gdy widzieli doktora z czerwonego UŚ, który się nie boi i agituje, to lęk się zmniejszał. Później, w ramach Wszechnicy w Międzyzakładowym Komitecie Związkowym Katowice wraz z dr. Maćkiem Miszewskim z Wyższej Szkoły Ekonomicznej i Andrzejem Czumą prowadziliśmy w hali Huty Baildon szkolenia. W MKZ-ecie było zarejestrowanych ponad tysiąc komisji zakładowych i na szkolenia przychodziło jakieś 700 przewodniczących komisji zakładowych.

Dlaczego nie zaprzestał pan działalności opozycyjnej mimo stanu wojennego i represji?

W pierwszych dniach stanu wojennego najpierw poszedłem w miasto z młodszym bratem Szczepanem i ekipą kolegów z wydziału na malowanie. Farbą olejną, która mi pozostała z malowania domu, malowałem kotwiczki, jedną nawet na Dworcu Głównym. Po tragedii w kopalni Wujek spoważniałem. Tylko na krótko, bo później chodziłem sobie na spacery i malowałem kredą na ścianach korytarzy katowickich bloków „Junta juje” czy „PZPR do ZSRR”. Następnie wciągnęła mnie Solidarność Walcząca Oddział Katowice. Na przełomie lat 1982 i 1983 szefostwo wysłało mnie do tworzącej się Regionalnej Komisji Koordynacyjnej. Musiała powstać, bo po szybkiej wpadce pierwszej Regionalnej Komisji Wykonawczej wytworzyła się próżnia. Było to w sumie sześć osób delegowanych przez różne nielegalnie wydawane gazety. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Głównie szło o matryce powielaczy, do Gliwic trafił taki offset, o którym prawie nic nie wiedziałem, bo przecież nie było do tego żadnych instrukcji. Jednak główną techniką, jaką się posługiwaliśmy, był sitodruk. Sporządzanie matryc wymagało fachowości. Pracowałem z tą techniką kilka razy. Na co dzień pisałem do wydawanych w podziemiu gazet SW, „Wolnych i Solidarnych” (WiS) oraz PIK-u (Podziemny Informator Katowicki). Dużo czasu zajmował mi kolportaż gazet i książek. Pewnie, że finansowo na tym traciłem, bo musiałem pokrywać z własnej kieszeni straty. Z czasem gazety się wykruszały, bo przechodziły do RKW nowo tworzonej przez „warszawkę”. Należeli do niej Buzek i Krzaklewski. Wałęsowcy zorientowali się, jakie politycznie są z nas ptaszki, i ruszył strumień pieniędzy oraz sprzęt do Gliwic. My dokładaliśmy do działalności, oni paru osobom nawet płacili pensje. Pod koniec zdobyłem się na konstatację, że przy tak obniżonym zainteresowaniu społeczeństwa sprawą podziemnej „S” będę musiał stworzyć obieg zamknięty: sam będę pisał, drukował, kolportował samemu sobie i wreszcie czytał.

Dlaczego nie zaprzestał więc pan działalności opozycyjnej, która w końcu zaprowadziła pana za kratki?

Znowu zawiniła logika sytuacji. W tym przypadku były to więzi koleżeńskie, które do czegoś zobowiązywały. Później były jeszcze inne logiki sytuacji, które razem ułożyły się w moje życie.

Zajrzał pan do swojej teczki w IPN? Jeżeli nie - to dlaczego, a jeżeli tak, to coś pana zdumiało, zaskoczyło, zasmuciło?

Moje teczki w Służbie Bezpieczeństwa jakoś mnie nie interesowały. Gdybym się przyłożył, to bym do nich dotarł. Szefem IPN w Katowicach był mój kolega Adam Dziuba, który podsyłał mi niektóre z wydanych w firmie książek. Właściwie to miałem jeden zryw: mianowicie poprosiłem kolegę z podziemia, Michała Lutego, notabene będącego dwie kadencje na stanowisku wiceprezydenta Katowic, by skrócił moją drogę do akt. Jakoś o tym zapomniał, więc i ja poszedłem jego śladem. Mimo to uważam, że „gruba kreska” była strategicznym błędem o fatalnych konsekwencjach widocznych do dziś.

Jakie były okoliczności pana emigracji do Kanady?

O emigracji zadecydowała moja żona, która miała dość życia w napięciu. Moja rodzina zapłaciła psychicznie za moją działalność.

Co pan porabiał w Kanadzie?

Przez ostatnie 20 lat, aż do emerytury, zarabiałem na chleb, administrując pięknym, szklanym budynkiem-biurowcem położonym w dzielnicy Scarborough we wschodniej części metropolii Toronto. To „tylko” 51 kilometrów od mojego domu.

Losy Polaków są pogmatwane, tak się złożyło, że w Szczecinku pozostał pana brat, śp. Henryk Sołtys. Nauczyciel, ale też ideowy działacz PZPR. Zastanawiał się pan, jak to się stało, że znaleźliście się po dwóch stronach barykady?

Myślę, że prawie od początku był inny, np. latał za skórzaną piłką, którą graliśmy w nogę i... pastował ją. W domu był złotą rączką: przepychał rury, coś naprawiał. Później nawet malował nasze mieszkanie. W szkole średniej działał w samorządzie uczniowskim, angażując się społecznie. Ja w tym czasie zajmowałem się „boksami”, on działał społecznie. Brał udział w budowie boiska do koszykówki przy technikum i tego typu czynach społecznych. Na dobre jego trajektorię ukształtował teść, który był sekretarzem w komitecie powiatowym PZPR. Henio później też był sekretarzem, jak pamiętam, ds. organizacyjnych, czyli miał kontakty z dyrektorami przedsiębiorstw w powiecie. Cóż, każdy wybrał swoją drogę i myślę, że obaj do swoich dróg byliśmy przywiązani.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

STUDIO EURO 2024 ODC. 6

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Pamiętam z dzieciństwa smak owoców morwy i... widok wisielców [ZDJĘCIA] - Głos Koszaliński

Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński