Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Władysław Kozakiewicz: Powinniśmy wszyscy stanąć na ulicy i pokazać wała Rosji ROZMOWA

Rafał Rusiecki
Rafał Rusiecki
Władysław Kozakiewicz był gościem honorowym konkursu "Tyczka na Molo" 2022
Władysław Kozakiewicz był gościem honorowym konkursu "Tyczka na Molo" 2022 Jakub Steinborn
Władysław Kozakiewicz to mistrz olimpijski z Moskwy, który swoim gestem na stadionie w Łużnikach przeszedł do historii. Związany przez lata z Gdynią były tyczkarz chętnie wraca na Wybrzeże, gdzie ma rodzinę. Latem można go spotkać m.in. na zawodach "Tyczka na Molo". I właśnie podczas tego mityngu porozmawiał z nami o swoim słynnym geście, ale także o współczesnej twarzy putinowskiej Rosji.

42 lata temu zrobił pan na stadionie na Łużnikach w Moskwie coś, co przeszło do historii i to nie tylko sportu. Czy może pan przybliżyć młodszym kibicom okoliczności tego wydarzenia podczas igrzysk olimpijskich?
To była Rosja, 1980 rok. W Polsce były wówczas strajki, Lech Wałęsa, pustki w sklepach, a Rosjanie na granicy i pytanie: wejdą czy nie wejdą? Mieliśmy wówczas igrzyska. Atmosfera była nieprzyjemna, ponieważ Rosjanie byli zdecydowanie przeciwko Polakom. Nienawidzili nas w tym czasie, jeszcze bardziej, niż zawsze. Chcieli nas we wszystkim ograć. Czuliśmy to już w wiosce olimpijskiej i na stadionie. Mieliśmy w głowie, że Rosjanie nas męczą w tej zimnej wojnie.

Jak potoczył się ten pamiętny konkurs tyczkarski?
Było tak, że Rosjanin miał wygrać. Konstantin Wołkow był w bardzo dobrej formie i organizatorzy byli pewni, że wygra. Przed Moskwą miałem kontuzję i dochodziłem do siebie, a on był pewniakiem. Konkurs był ciekawy o tyle, że w momencie rozpoczęcia walki o medale publiczność zaczęła gwizdać. Nie były to gwizdy skierowane do wszystkich startujących, tylko na Polaków. Jak na rozbiegu stawał Tadek Ślusarski, Mariusz Klimczyk czy ja, to gwizdano na nas. To nas wkurzało, bo na zawodach lekkoatletycznych nigdy się nie gwiżdże. Klaszcze się lub po prostu jest cisza. Chcieli nas zdenerwować, ale powiedzmy, że źle trafili. Dawało nam to jeszcze więcej werwy. W momencie, kiedy zostałem sam i jako jedyny przeskoczyłem 5,65 i 5,70 w pierwszych próbach, to poczułem się ważny. Miałem już złoty medal, a publiczność nie odpuszczała gwiżdżąc. Jak gwiżdżą na Polaka w Rosji, to jeszcze mógłbym to puścić, ale jak na Kozakiewicza… (śmiech) Mam twardy charakter i powiedziałem sobie, że na mnie nie będziecie gwizdać.

I wtedy pokazał pan gest Kozakiewicza.
Kiedyś to się nazywało wałem, czyli innymi słowy pocałujcie mnie w… Teraz mówi się na to gest Kozakiewicza. To było moje wyzwolenie się. Pokazywałem ten gest z uśmiechem na twarzy, z przesłaniem, że teraz możecie mi skoczyć. Dodałem do tego jeszcze rekord świata 5,78. Spadłem po tym skoku na matę i nie widziałem, co ze szczęścia pokazać.

Konkurs mężczyzn w ramach 35. Tyczki na Moloa 3.08.2022. Na zdjęciu Piotr Lisek

Tyczka na Molo 2022. Amerykanin Tray Oates i Piotr Lisek bli...

Dzisiaj wiemy, że sporo pan tym gestem ryzykował i nie chodziło jedynie o karierę sportową. Co się wydarzyło?
Powiem szczerze, że w trakcie konkursu nie myślałem. Byłem jak w transie, skoncentrowany na dobrym skakaniu. Ten gest był moją złością pokazaną na zewnątrz. Nie myślałem, co może być później. Działo się to w Moskwie, gdzie Leonid Breżniew (jeden z głównych radzieckich polityków tamtego okresu – przyp.) był na trybunach. Nie mówiłem jednak, komu to pokazuję. Wszyscy zrozumieli, a najbardziej Rosjanie. Następnego dnia zaczęły się problemy.

Jakie?
Borys Aristow, ambasador rosyjski w Warszawie, zadzwonił do Edwarda Gierka, któremu włosy stanęły dęba. Powiedział, że obraziłem naród radziecki, bo przecież pokazałem wała. Do szefa naszej ekipy w Moskwie (Mariana Renke – przyp.) zadzwoniono, a ten wziął mnie na dywanik. Pyta: co zrobiłeś? A ja zadowolony odparłem, że wała Ruskim pokazałem. Wtedy przekazał mi, że chcą mnie dożywotnio zdyskwalifikować, zabrać medal, uruchomić komisję dyscyplinarną. Dotarło do mnie, że jest źle. Medalu mi nie odebrano, ale dopiero po pięciu latach dowiedziałem się, że przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, a były ambasador w Moskwie Juan Antonio Samaranch wstawił się za mną. Podczas spotkania komisji dyscyplinarnej zabrał głos i przekonał wszystkich, że pokazuję tak zawsze, kiedy biję rekordy. Powiedział, że mnie dobrze zna. On mnie w Moskwie obronił, chociaż nie widzieliśmy się wcale. Przekonał Rosjan, że pokazałem wała poprzeczce. Wtedy ja też przytaknąłem, że „tak, tak, poprzeczce”.

Na tym się skończyło?
Medal został w mojej kieszeni, ale szykany miałem przez cztery lata. Dlatego teraz mieszkam w Niemczech. Musiałem coś zrobić, żeby dalej skakać, bo w Polsce byłem rokrocznie dyskwalifikowany. Za nic. Nie zgodziłem się z polskim związkiem i wyjechałem bez pozwolenia. To kłamstwa. To był haczyk, żebym został w domu. Tymczasem jako zawodowcy zarabialiśmy na Zachodzie, a nie w kraju. A jak zaczęły uciekać pieniądze, to w pewnym momencie powiedziałem, że zarobię sam. I wyjechałem już bez pozwolenia.

Od lutego 2022 roku cywilizowany świat z obrzydzeniem i przerażeniem patrzy na to, co Rosja robi na Ukrainie. Jak się pan na to zapatruje?
Jestem zdecydowanie za tym, żeby pomóc Ukrainie. Udzieliłem już parę wywiadów, w których prosiłem Polaków, żeby składali się na drony. To nasi sąsiedzi, którzy nas bronią przed inwazją na Europę. Rosjanie od 80-90 lat są tacy sami. Nikt nie nauczył ich normalności, demokracji. Dalej siedzi w skórze Lenin, który goni rosyjską hołotę bez karabinów na wojnę. Człowiek jest dla nich najmniej ważny. Mamy teraz strasznego człowieka Putina, dla którego jest wszystko jedno. Po co mu to? Niepotrzebne do niczego. Są tylko straty i zabici ludzie. Boli nas to wszystkich. Ja sam jestem urodzony pod Wilnem. Oni mogą przecież wejść na Litwę. Nie mówię, że jestem Litwinem, bo jestem z polskiej rodziny. Boli nas to wszystkich, bo dzieci płaczą i dzieci są mordowane. Tak samo wygląda to z kobietami. Teraz to my wszyscy powinniśmy stanąć na ulicy i pokazać tego wała w stosunku do Rosjan. Co więcej możemy zrobić? Pomagać Ukrainie.

Różnie jest z tą solidarnością w Europie. Z perspektywy Polski sytuacja jest jasna. Pan na stałe mieszka w Niemczech. Jak tam to wygląda?
Jest podobnie. Pomagają uchodźcom bardzo dużo i nie mają z tym problemów. Rejestrują (Ukraińców – przyp.), pozwalają na pracę, dają pomoc socjalną. Niemcy też pomagają, ale to inny kraj. Ułożony w swoich kratkach, gdzie wszystkich trzeba namówić w rządzie. Niektórzy myślą inaczej, ale są nastawieni na pomaganie. Ta pomoc jest taka, jaka jest, bo wiadomo, że być może jesteśmy na krawędzi wojny światowej. Kto wie, co może zrobić Putin? Nie przypuszczam, że może nacisnąć czerwony guzik. Sam zginie, ale chyba tego nie zrobi. Pomagamy militarnie, ale na razie sami Ukraińcy walczą. Mam dużo przyjaciół, którzy nawet wracają na Ukrainę, żeby walczyć. To przykra sytuacja. Nie wiadomo, jaka pomoc okaże się najlepsza. Poczekajmy jeszcze troszeczkę. Może to się unormuje. Może dojdą do porozumienia. Cały świat musi się na to złożyć.

Pana przykład dobitnie pokazuje, że sport łączy się z polityką i tak dzieje się od lat. Czy popiera pan te głosy, które mówią, że sport rosyjski trzeba zupełnie wykluczyć z międzynarodowej rywalizacji?
Jestem za tym całkowicie. Jak się okazuje większość sportowców rosyjskich jest w klubach sportowych. Marija Łasickiene (skoczkini wzwyż, m.in. złota medalistka halowych mistrzostw świata w Sopocie w 2014 roku - przyp), która – powiedzmy - jest moją koleżanką, jest kapitanem wojska. Znaczy więc, że to popiera. Świetna tyczkarka Jelena Isinbajewa może już jest nawet generałem, skoro kumpluje się z Putinem. To wszyscy ludzie, którzy są winni temu, co jest. Za doping odrzuciliśmy już ich. Mowa o związku lekkoatletycznym i nie tylko. Nie powinno się dopuścić ich do żadnej rywalizacji, aby nie pokazywali się na świecie. Są za wojną, to niech siedzą w domu.

Miejmy nadzieję, że wojna się szybko zakończy. Tylko jak po czymś takim wrócić do normalności?
Normalnie nie będzie. Nie przypuszczam, że Rosja się zmieni. Znowu będzie nas oszukiwać. Od tych bredni boli głowa. Ten naród się nie zmieni przez następne 50 lat. Nie sądzę, że będzie można z nimi współpracować. Pojedynczo to bardzo mili ludzie, ale w grupie są niebezpieczni.

Rozmawiamy przy okazji „Tyczki na Molo” w Sopocie. Ludzie pana nadal pamiętają, proszą o pamiątkowe zdjęcia. Lubi pan tutaj przyjeżdżać?
To jest piękna impreza. Na tym podeście skacze się jakby na wysokości 6,5 metra. Armand Duplantis (rekordzista świata z wynikiem 6,21 – przyp.) może się tylko popatrzyć (śmiech). Ludzie stoją na ziemi, a podest jest wyżej, więc wydaje się, że to bardzo wysoko. Zapraszam na nie wszystkich, bo to bardzo ładny konkurs.

Pan lubi wracać do swojego Trójmiasta?
Jestem tutaj bardzo często, bo mam tu rodzinę: brata i siostrę. Nie jest tak, że wracam. Na stałe mieszkam pod Hannoverem, gdzie też mam rodzinę ze strony siostry. Nie mamy już granic, wsiadam w samochód i jestem tutaj. Jesteśmy w Europie i to jest coś pięknego. Już nikt nie ma do mnie pretensji, jak kiedyś: "zdrajca wyjechał do Niemiec". Nikt nie zapytał dlaczego. Ja chciałem być zawodowcem, zarabiać pieniądze, a polski, komunistyczny związek nie chciał mi tego dać. Teraz jesteśmy wolni, a tutaj jestem bardzo chętnie. To tutaj, na stadionie w Sopocie, mój pierwszy rekord życiowy o tyczce wynosił 1,80. Jako pierwszy w konkursie „Tyczki na Molo” skoczyłem 5,61. Teraz zaczynają powolutku skakać wyżej. Myślę, że będzie jeszcze wyżej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński