- To trwało około ośmiu sekund - wspomina Jan Kosikiewicz, hodowca gołębi z Goleniowa. - Patrzę, a dach łamie się pośrodku i z hukiem wpada do środka. Wielki podmuch ciepłego powietrza powalił wszystkich na podłogę. Ci, którzy byli w samym środku, prawdopodobnie zginęli od razu. Moje stanowisko miało 16 metrów. Połowa została zgnieciona, ja odskoczyłem jak najdalej. To mnie uratowało.
Po paru sekundach słychać było krzyki rannych i umierających ludzi. Krzyki tłumiła głośna muzyka, która grała jeszcze przez kilkanaście następnych minut. Jak na Titanicu... Dlatego trudno było usłyszeć wołających o pomoc. Zorientowałem się, że trzeba ratować innych. Pojechałem do Katowic z córką i sąsiadem. Na oddzielnym stanowisku był także mój syn. Nic mu się nie stało. Mnie część konstrukcji lekko uderzyła w nogę, mam drobną ranę. Córka z rozbitą głową trafiła do szpitala w Siemianowicach. Najgorszy był ten szok. Wiele poranionych osób nagle biegało wokół siebie, wchodzili i wychodzili z hali, jak w amoku. To straszny widok.
Pan Jan wydostał się z hali o własnych siłach. Chwilę potem wrócił ratować innych. Kiedy zorientował się, że nie ma kolegi, z którym pojechał do Katowic, rozpoczął poszukiwania.
Więcej o katastrofie w papierowym wydaniu "Głosu".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?