Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Uratowany z Heweliusza

Rajmund Wełnic, [email protected]
Jerzy Petruk jest jednym z dziewięciu uratowanych z Heweliusza. "Jan Heweliusz” zatonął 14 stycznia 1993 roku u wybrzeży Rugii.
Jerzy Petruk jest jednym z dziewięciu uratowanych z Heweliusza. "Jan Heweliusz” zatonął 14 stycznia 1993 roku u wybrzeży Rugii. Rajmund Wełnic / Archiwum
Minęło właśnie 20 lat od zatonięcia promu "Jan Heweliusz". W największej katastrofie polskiej marynarki handlowej zginęło 55 osób. Wśród dziewięciu ocalałych jest Jerzy Petruk, motorzysta okrętowy mieszkający w Szczecinku.

Styczniowy pech

- Styczniowy pech mnie wciąż prześladuje - żartuje pan Jerzy kuśtykając, gdy rozmawiamy w śnieżny dzień w jego szczecineckim domu. Nogę ma w gipsie, bo właśnie złamał ją niedawno wysiadając z ciężarówki. - Przed rokiem o tej porze też miałem nogę w gipsie po zwichnięciu, a dwa lata temu dostałem w głowę burtą przyczepy. Skończyło się na czterech szwach i złamanym nosie. Ale tak naprawdę to Jerzy Petruk to największy szczęściarz wśród pechowców, jakich znam. 20 lat temu przekonał się o tym na własnej skórze, gdy cudem ocalał po katastrofie promu "Jan Heweliusz".

Prasowe doniesienia z przebiegu katastrofy, sądowe relacje z ciągnących się latami procesów o ustalenie przyczyn zatonięcia promu, czy filmowe obrazy wywróconego do góry dnem "Jana Heweliusza" nie są w stanie oddać uczuć, jakie przeżywali ludzie na tonącym statku. Może dlatego woli spokojniejsze życie na lądzie, w Szczecinku, gdzie ostatnio prowadzi własną firmę transportową. Zawód marynarza pan Jerzy wybrał już jako nastolatek. Po ukończeniu Liceum Morskiego w Gdyni i odsłużeniu wojska, latem 1987 roku popłynął w swój pierwszy rejs.

- Na "Zawichoście" popłynęliśmy do Afryki Zachodniej - wspomina. "Zawichost" był jednostką z serii tzw. jeziorowców - statków zaprojektowanych i przystosowanych do żeglugi po Wielkich Jeziorach w Ameryce Północnej i Afryce służba na nim przypominała katorgę. W tropikach w maszynowi temperatura dochodziła do 60 stopni. Później był rejs w kierunku azjatyckim, wizyty w większości portów europejskich, w Ameryce Południowej, w USA.

- Przeżyłem też początek wojny w Zatoce Perskiej, gdy Amerykanie wyczarterowali nas do przewozu sprzętu wojskowego w czasie konfliktu o Kuwejt - mówi Jerzy Petruk. Tak jak każdemu marynarzowi najbardziej doskwierały mu długie rozłąki z rodziną. Latem 1992 roku udało się zamustrować na prom samochodowo-kolejowy "Jan Heweliusz". Służba na promach bałtyckich miała zasadniczy plus - po 14 dniach pływania następowało 14 dni wolnego.

Początek roku 1993 był bardzo mroźny. Oblodzone drogi spowodowały komunikacyjny paraliż. - Do Świnoujścia zabierał nas w Koszalinie autokar jadący z Gdyni - opowiada pan Jerzy. - Czekałem na autobus ponad godzinę, a w środku okazało się, że wielu członków załogi nie zdążyło z powodu ślizgawicy na drogach. Na postoju pod Będzinem autobus dogoniła taksówka, którą dojechało kilku marynarzy. Wśród nich drugi mechanik z "Heweliusza".

Rocznica budzi wspomnienia

- Zginął potem w katastrofie i nie można było znaleźć jego ciała - mówi Jerzy Petruk. - Wyobrażałem sobie potem, że może utknął gdzieś między wodoszczelnymi grodziami, bez możliwości wydostania się i ze świadomością, że czeka go pewna śmierć, jak marynarzy uwięzionych na okręcie podwodnym "Kursk". Wizja ta - do czasu aż płetwonurkowie nie znaleźli ciała kolegi we wraku promu - długo nie dawała panu Jerzemu spokoju. Do dziś zresztą ma kontakt z ocalałymi kolegami, którzy jeszcze żyją.

- Przy okazjach takich rocznic, gdy o katastrofie przypominają media, wspomnienia wracają do człowieka - mówi dziś. - Niedawno spotkałem się z kolegą mieszkającym w Szwajcarii, którego nie widziałem 18 lat od czasu rozpraw w Izbie Morskiej. Przypomnieliśmy sobie masę szczegółów, które wtedy jakoś mi umknęły. Na swój ostatni rejs spieszyli się też inni członkowie załogi, którzy dołączyli już po powrocie z Ystad.

- Czasami zastanawiam się, jakim cudem przeżyłem, ile miałem szczęścia, jaki przypadek zadecydował, że ocalałem - zamyśla się. - Żona najlepszego kolegi z "Heweliusza" spytała mnie kiedyś, dlaczego zginął jej mąż, a nie ja. Co miałem powiedzieć?

Prom wychodził w morze 13 stycznia. Morze było wzburzone (5-7 stopni Beauforta), a prognozy zapowiadały sztorm o sile 8, a nawet do 10 stopni w skali Beauforta. Nikt nie spodziewał się huraganu - "dwunastki". Rejsy odbywały się w takich warunkach, choć właśnie kilka dni wcześniej silny podmuch wiatru w wysoką burtę zepchnął statek na nabrzeże w Ystad. Wtedy to uszkodzono furtę rufową. - Spałem po służbie w swojej kajucie, gdy nagle obudził mnie przechył - Jerzy Petruk wspomina tamtą noc. - Pospadało trochę sprzętów, ale pozbierałem je i położyłem się z powrotem do koi.

Promem mocno kołysało, ale nie budziło to żadnego niepokoju doświadczonych marynarzy przywykłych do żeglowania w sztormie. Nagle rozległy się dzwonki alarmowe, a kapitan przez megafon wydał rozkaz opuszczenia statku. - Jeszcze wtedy nie myślałem, że coś nam grozi, że to może kolejne ćwiczenia, ale zacząłem nakładać kombinezon termiczny - opowiada marynarz ze Szczecinka.

Ludzie wewnątrz statku

- Pamiętam, że mieliśmy już mocny przechył na lewą burtę, a ja mocowałem się z drzwiami do kajuty, które nie chciały się zamknąć. Nie chciałem po powrocie szukać rzeczy po całym korytarzu. Korytarz wspinał się pod górę, a z pokładu lały się strugi wody. Była tylko jedna poręcz, a śliskie linoleum nie ułatwiało wspinaczki. Jerzy Petruk spotkał po drodze kolegę wracającego z wachty w maszynowni i dał mu pas ratunkowy.

Ludzi wyciągano z wnętrza statku przy pomocy podawanych z pokładu kapoków. Na zewnątrz szalał wściekły żywioł, wodna kipiel, ryk fal i wycie wiatru. Prom był już wtedy skazany na zagładę. Powiększał się przechył, a jednostka praktycznie zatrzymała się i utraciła stateczność. W tym położeniu nie można było opuścić szalup ratunkowych. Pozostały tratwy.

- Drugi oficer zawołał mnie, aby podawać pasy kierowcom i zbierać się przy tratwach - relacjonuje Jerzy Petruk.

Nagle nad huk huraganu wzbił się przeraźliwy łoskot pękających łańcuchów, które przytrzymywały ciężarówki na pokładzie ładunkowym. Przewracające się tiry przesunęły środek ciężkości promu i "Heweliusz" w oczach zaczął się kłaść na lewą burtę. - Stałem wtedy już wtedy na leżącej prawie nadbudówce i wskoczyłem do tratwy - mówi Jerzy Petruk. - Kto był bliżej, to zdążył.

W pierwszej chwili na tratwie znalazło się kilkanaście osób, z których część przeniosła się potem do innej tratwy. Rozbitkom wydawało się, że pomoc nadejdzie bardzo szybko. Przecież Bałtyk to jedno z najbardziej zatłoczonych akwenów, a tuż obok są bazy ratownictwa morskiego. Wokół znajdowało się wiele statków - m.in. bliźniaczy prom "Mikołaj Kopernik" i prom "Nieborów", gdzie marynarze przez radio słyszeli dramat załogi i pasażerów "Heweliusza". - To tak jakby rozbić się w centrum miasta - uważa Jerzy Petruk.

- Pierwszy śmigłowiec przyleciał jednak dopiero po półtorej godzinie. Ludzie bez kombinezonów zaczęli słabnąć pierwsi. W tratwie było pełno lodowatej wody, a wyziębienie organizmów postępowało błyskawicznie. Braliśmy ich na kolana, obejmowaliśmy ramionami, aby choć trochę ogrzać - opowiada pan Jerzy. Niestety, pierwszy zmarł jeden z kierowców. Z helikoptera rzucono linę, która zahaczyła się o pas przy kombinezonie drugiego motorzysty. Człowiek - niczym piórko - wzleciał do gry, a wraz z nim szczepiona sąsiednia tratwa.

Rozbitkowie

Po chwili wszyscy spadli do wody. Motorzysta przeżył, ale rozbitkowie w wywróconej do góry dnem tratwie, nie mieli szans. Udusili się. Według naszego rozmówcy nie doszłoby do tego, gdyby niemieccy ratownicy spuszczali się, tak jak ekipy duńskie i polskie - na dół. Po nieudanej próbie odsieczy śmigłowiec odleciał.

Około godziny 7.30, gdy zaczęły ustępować mroki styczniowej nocy, na horyzoncie pojawił się statek niemiecki ratowniczy "Arcona". Niemcy rzucili na burtę siatkę, po której mieli się wspinać rozbitkowie z "Heweliusza".

Dwóm osobom się to udało mimo rosnącego osłabienia, jeden z marynarzy zginął z roztrzaskaną głową, gdy fala rzuciła go na jakąś krawędź. - Na wzburzonym morzu momentami podnosiło nas na wysokość pokładu "Arcony" i w pewnej chwili chciałem nawet tam przeskoczyć, ale się wystraszyłem - opowiada Jerzy Petruk.

W tratwie pozostało czterech ludzi. Było już zupełnie jasno, gdy zabrał ich kolejny śmigłowiec. Wokół na wodzie unosiły się ciała. - Po trzech kwadransach byliśmy na lotnisku, a po godzinie w szpitalu w Stralsundzie i dopiero tam okazało się, że uratowano tylko dziewięć osób z 29 -osobowej załogi, a zginęli wszyscy pasażerowie - mówi Jerzy Petruk. Wkrótce po tragedii "Jana Hewelisza" Jerzy Petruk zamustrował się ponownie.

Dramatyczne przeżycia pozostawiły jednak swój ślad w psychice. - Niektórzy koledzy wrócili do pływania, ja nie byłem w stanie i zostałem na lądzie - mówi. Okazało się to ponad jego siły.

- Jakiś rok po katastrofie "Heweliusza" wychodziliśmy z portu w Szczecinie na statku "Puck" - wspomina. - Zaraz po minięciu główek portu w Świnoujściu dostaliśmy silny podmuch z boku, statek mocno się przechylił. Nic nadzwyczajnego, ale ja zacząłem się zastanawiać, czy się wyprostuje. Wtedy do mnie dotarło: chłopie, z takim nastawieniem, daj sobie spokój z pływaniem. Jeszcze przed rokiem, gdy na rynku transportowym panował zastój i w firmie ciężko było związać koniec z końcem, myślał nad powrotem do marynarki. Na pomysłach się skończyło, bo interes jakoś wreszcie się zaczął kręcić.

- Wszystko wskazuje jednak, że najstarsza córka trafi na morze - wzdycha. - Skończyła wyższą szkołę turystyczną, odbyła praktyki na promie "Polonia" i chce pracować w hotelu na statku. Nie powstrzymam jej przed tym, to jej wybór i jej życie. Nieszczęście może ci się przytrafić w drodze do biura, gdy pijany kierowca wjedzie na chodnik.

Jerzy Petruk dziś w swoim domu coraz rzadziej myślami wraca do tragedii sprzed dwóch dekad. O zatopionych polskich statkach - w tym o dramacie "Jana Heweliusza" - może poczytać w książkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński