To będzie trochę kłopotliwa rozmowa, bo rozmawiać będzie dziennikarz z dziennikarzem.
Nie przepadam za tym...
Pewnie dlatego, że znasz wszystkie triki.
Jakie triki? (śmiech). Co chcesz ode mnie wydobyć?
Chcę się dowiedzieć, co to za książka, którą właśnie napisałeś? Czy to jest rozmowa z kolejnym politykiem? Twoja ostatnia książka to przecież wywiad-rzeka z Piotrem Krzystkiem, prezydentem Szczecina.
Tym razem nie rozmawiałem z politykiem i nie rozwiązywałem tajemnic z jego przeszłości. Na razie nie mam też zamiaru pisać książki, której bohaterem miałby być jakikolwiek polityk.
To o czym jest ta książka, która lada dzień ma trafić do rąk czytelników?
To kilkadziesiąt krótkich, a w kilku przypadkach dłuższych, historii o filmach fabularnych i serialach, jakie zostały zrealizowane w Szczecinie i na Pomorzu Zachodnim od 1955 roku. Wspomnienia aktorów i reżyserów, opinie krytyków, internautów, anegdoty, ciekawostki z planów filmowych. Dlaczego od roku 1955? Wtedy powstał pierwszy polski film fabularny, w którym pojawił się Szczecin. Była to „Sprawa pilota Maresza”. I co ciekawe, to był jeden z pierwszych kolorowych filmów, jakie powstały w Polsce. Fabuła pokazuje życie kilku pilotów lotnictwa cywilnego kursujących m.in. na trasie Okęcie - lotnisko Szczecin Dąbie. W obrazie tym znajdziemy i romans i trochę sensacji, bo pojawia się próba porwania samolotu i ucieczki nim na Zachód, i mordobicie i małą strzelaninę. Film nakręcono w czasie, kiedy w Polsce już zaczynało pachnieć zbliżającą się polityczną odwilżą 1956 roku. Widać to, chociażby po konstrukcji głównego bohatera. Jest nim pilot, który w czasie II wojny światowej służył w lotnictwie na Zachodzie. Ale wrócił do Polski, ówczesne władze komunistyczne mu zaufały i pozwoliły nadal pilotować samoloty, choć tylko cywilne. To wielka rzadkość, bo wtedy tacy, którzy wrócili z Zachodu, najczęściej lądowali w więzieniu albo z kulą w głowie. Jest w tym filmie oczywiście szwarccharakter, gra go Leon Niemczyk, który z kolegami chce porwać samolot. Ale kapitan Maresz i jego dzielna załoga udaremniają tę próbę, porywacze trafiają w ręce dzielnych chłopców z UB, a władze w nagrodę pozwalają Mareszowi latać na liniach do Szwecji.
A gdzie tu Szczecin?
Nie tyle samo miasto występuje w filmie, co lotnisko w Dąbiu. Pojawia się na początku tego filmu i na końcu. Oglądając ten obraz, warto zwrócić uwagę, jak wyglądały lotniskowe budynki wtedy, czyli jakieś siedemdziesiąt lat temu i teraz.
Coś się zmieniło?
Nie chcę być niesprawiedliwy, ale chyba niewiele...
Widziałeś ten film?
Oczywiście. Obejrzałem wszystkie, które były dostępne. A nie jest to łatwe.
To którego nie widziałeś?
„Promu do Szwecji” z Henrykiem Talarem i Joanną Żółkowską. Ale ...
Ale co?
W wielu przypadkach niełatwo się je ogląda...
Dlaczego?
To prawdziwe wyzwanie. One się po prostu zestarzały. Widać to np. po grze aktorskiej. W tych pierwszych filmach bardzo archaicznej, zahaczającej nawet o przedwojenny styl. Potem jest trochę lepiej, ale często to, co się dzieje na ekranie, przypomina opis polskich filmów w wykonaniu inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Widać niedociągnięcia scenariuszowe, dziwne dialogi, jakieś wydumane sceny, nieprawdopodobne sytuacje, które być może wtedy były na porządku dziennym, a dziś zadziwiają np. mężczyźni chętnie się policzkują, a nie okładają pięściami po twarzy. Dopiero w jednym z późniejszych obrazów, z początku lat 60. pojawia się scena, kiedy dochodzi do bójki na pięści z prawdziwego zdarzenia. Te starsze filmy można też traktować jako pewnego rodzaju opis ówczesnej rzeczywistości, np. jeśli chodzi o modę. W jednym z filmów zaprezentowano jak wyglądał modniś z lat 50., czyli tzw. bikiniarz.
Nie znam zbyt wielu tzw. szczecińskich filmów. W pamięci został mi jeden - „Młode wilki”.
No tak, wiele osób zapytanych o filmy nakręcone w Szczecinie przytacza ten film albo ostatni hit - serial „Odwilż”. Ale mi zależało na tym, aby pokazać, że przed nimi już coś takiego szczecińskiego i zachodniopomorskiego było w polskiej kinematografii. Może nie były to obrazy wybitne, rzucające na kolana, wiele z nich dziś już zostało zapomnianych, ale były. Niektóre cieszyły się nawet sporą popularnością, wbrew opiniom krytyków. Przecież m.in. w Szczecinie i Kołobrzegu zrealizowano najlepszy polski film wojenny - „Jarzębinę czerwoną”.
Nie znam, nie widziałam.
A warto. Film nakręcono w 1969 roku, a w głównej roli wystąpił Andrzej Kopiczyński, który wtedy był sławnym szczecińskim aktorem. Jeden ze znanych polskich historyków uznał, że ten film wyprzedzał jakością scen batalistycznych i efektów pirotechnicznych swoją epokę i wcale nie jest gorszy od „Szeregowca Ryana” Spielberga. Ten obraz nawet po latach dobrze się ogląda, świetna obsada, niezły scenariusz, dobre efekty pirotechniczne.
A co z „Młodymi wilkami”?
Zdania na temat tego filmu są podzielone. Dla niektórych, to film kultowy, choć akurat nie dla mnie. Dla wielu ma wartość sentymentalną, dla innych jest zapisem czasów tego, co się wtedy działo, tego jak np. powstawały fortuny, jeszcze dla innych jest przygodową opowieścią itp. Ale można sobie też powspominać, jak wtedy wyglądał Szczecin, przypomnieć kilka popularnych miejsc, kilka fajnych historii związanych z realizacją tego filmu, na przykład ze scenami kręconymi w Lesie Arkońskim...
O, tego nie znam...
Nie opowiem, polecam lekturę książki (śmiech).
Ostatnio jakby więcej kręciło się filmów w Zachodniopomorskiem.
Myślisz o „Odwilży”, „Klangorze” czy „Heweliuszu”? Rzeczywiście, widać, że w naszym regionie coraz częściej pojawiają się filmowcy, zresztą nie tylko z Polski. Ale to już inna historia.
Co mówią o nas? Podoba im się Pomorze Zachodnie?
Myślę, że tak. W wielu przypadkach nie ukrywają tego, że robi na nich wrażenie samo miasto, ludzie, budynki, jego klimat. Mamy coś, czego inni nie mają. Pojawiały się nawet opinie, że odnaleziono u nas takie ciężkie, skandynawskie klimaty, pewnego rodzaju surowość. Spodziewałabyś się tego?
Hmm. Chyba nie...
Właśnie, bo my, żyjąc w Szczecinie, tego zupełnie nie widzimy. To dla nas codzienność.
Twój ulubiony film zachodniopomorski?
Nie mam takiego. Choć może „Zbrodniarz i panna”… Ale lubię wracać do niektórych z nich, np. „Brylantów pani Zuzy”.
O! Nie widziałam, nie słyszałam.
To film nakręcony w Świnoujściu w 1971 roku. Nie powiem, że to opowieść dla ludzi o mocnych nerwach, ale pokazuje on, jak sobie wtedy wyobrażano takiego polskiego Jamesa Bonda. Szpiedzy, strzelanina, pojedynki na pieści oraz oczywiście piękna kobieta, w dodatku szczodrze eksponująca swój atrakcyjny nagi biust. Te sceny zapamięta każdy, kto obejrzy ten obraz. Dziś ten film, jak wiele innych, pewnie może wzbudzić uśmiech. Ale to w nim możemy zobaczyć polskiego Bonda, który np. w upalny dzień na międzyzdrojskim molo, zamiast popijać swojego ulubionego drinka, raczy się kefirem z państwowej mleczarni.
A bardziej współczesny film, jaki cię zauroczył?
Nie ma takiego obrazu, który rzuciłby mnie na kolana. Byłem świadkiem realizacji niektórych scen np. w filmie Jacka Bromskiego „Anatomia zła”, tych, które realizowano w redakcji „Kuriera Szczecińskiego”, albo „Kobiet mafii II”, które kręcił w Szczecinie Patryk Vega. Wiele scen z tych i innych filmów może się podobać.
Czy w tych filmach, o jakich piszesz, często występują szczecińscy aktorzy?
W tych z czasów PRL-u nie było to powszechne zjawisko. W tych bardziej współczesnych pojawiają się coraz częściej, na przykład w „Ławeczce”, w „Bilecie na Księżyc”, w „Odwilży”. Ktoś, kto zna szczecińskich aktorów, wyłowi ich na pewno.
Gdzie jeszcze, oprócz Szczecina, reżyserzy postanawiają kręcić swoje filmy?
Bardzo dużo filmów zrealizowano w Świnoujściu. Moim zdaniem przed sławnym tunelem prowadzącym do miasta powinien stanąć wielki napis „Świnowood”, coś w stylu tego z Hollywood. Bo taką popularnością cieszy się to uzdrowisko wśród filmowców.
A inne?
Inne też. Na przykład Międzyzdroje, Kołobrzeg, Darłowo, Białogard, Mielno, poza wybrzeżem to m.in. Złocieniec, Drawsko Pomorskie, Biały Bór, Stargard, Police, Cedynia, Moryń…
Co było kręcone w Cedyni?
Zdziwisz się. Bardzo dużo scen do filmu Janusza Zaorskiego „Syberiada polska”.
A myślałam, że ktoś pokusił się o nakręcenie obrazu na temat bitwy pod Cedynią, tej, której nie było.
Czy była, czy nie, o to niech się sprzeczają historycy. Niektórzy pewnie mi zarzucą jakieś braki, niedociągnięcia, nieścisłości w tej książce. Ale to nie jest opracowanie naukowe. To pewna próba pokazania filmowego dorobku Szczecina i regionu, takie przetarcie szlaku dotyczącego tego tematu. Pewnie będą też zarzuty, że w kilku momentach przeszarżowałem, ujmując w tym swoim zestawieniu np. filmy, które nie były realizowane w Zachodniopomorskiem, ale opisują pewne znane miejsca w naszym regionie. I moim zdaniem dzięki temu zasługują na uwagę. To np. „Gniazdo” - film, który w finale pokazuje właśnie bitwę pod Cedynią,
To rzeczywiście trochę „poleciałeś”?
Hmm, zależało mi jednak też na tym, aby ta książka była również pewnego rodzaju przewodnikiem po miejscach, w których w naszym regionie realizowano filmy. To coraz popularniejsza forma turystyki. Przyszła do nas z Zachodu, gdzie kasowe produkcje, np. „Gwiezdne wojny”, mają swoje specjalne turystyczne szlaki. U nas też to się staje coraz powszechniejsze, np. zwiedzanie Sandomierza szlakiem ojca Mateusza. Jest naprawdę sporo osób, które lubią odkrywać takie miejsca.
To dlatego napisałeś tę książkę?
Również. Ale chciałem też przypomnieć niektóre filmy, aktorów, którzy w nich występowali, miejsca, obiekty, których już nie ma, jak np. szczeciński Dom Marynarza. Uznałem, że trzeba o tym mówić. Może nie byliśmy filmowym zagłębiem, ale nie byliśmy też filmową pustynią, „trochę tutaj nakręcili”.
Oczywiście, ale przyznam, że byłam zaskoczona twoim takim trochę historycznym podejściem do tematu.
Darek Staniewski ma różne oblicza... Lubię kino, lubię polskie filmy, choć może niekoniecznie te najnowsze, lubię Szczecin i region. Myślę, że warto to wszystko połączyć. Jest sporo ciekawych zdarzeń, sytuacji, anegdot związanych z realizacją filmów w naszym regionie. Warto je przypomnieć.
Dajesz!
Choćby „Biały Bór” i nie istniejące już, a kiedyś sławne, tamtejsze stado ogierów. Pewnie niewiele osób wie, że to właśnie tam realizowano niektóre sceny do „Pana Wołodyjowskiego”. Polecam opowieść reżysera Jerzego Hoffmana, w jaki sposób przekonał ówczesnego dyrektora stada do współpracy przy tym filmie. Pyszna historia.
Wiemy ile osób zginęło w powodzi
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?