Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To nie Piłsudskiemu, a Jęczkowiakowi zawdzięczamy niepodległość 1918 roku? Jacek Jekiel wydał książkę historyczną

Bogna Skarul
Bogna Skarul
- Stawiam tezę i potrafię ją udowodnić, że 10 listopada 1918 roku zdarzyło się coś co zaciążyło na naszej historii - mówi Jacek Jekiel, dyrektor szczecińskiej Opery na Zamku, który niedawno wydał swoją książkę „Józef Gabriel Jęczkowiak - zapomniany bohater listopada 1918 roku - zarys biografii”.

- Jak to się stało, że dyrektor Opery na Zamku pisze książkę historyczną?

- Moją pierwszą miłością była historia. Zawsze będę się czuł historykiem, choć akurat z tą książką to był czysty przypadek.

- Przypadkowo napisałeś książkę?

- Mniej więcej dziesięć lat temu napisałem tekst na temat 100. rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę w 1918 roku. Zatytułowałem go „Dwa dni z życia Józefa Piłsudskiego”. Napisałem o tym, co robił Piłsudski od momentu, gdy przyjechał na Dworzec Wiedeński w Warszawie 10 listopada o godzinie 7 do chwili, gdy Rada Regencyjna przekazała mu władzę wojskową 11 listopada 1918 roku. Chciałem dokładnie prześledzić, co on robił przez te dwa dni w Warszawie. I podczas poszukiwania materiałów znalazłem bardzo lakoniczną informację, że gdzieś około południa, w niedzielę 10 listopada Józef Piłsudski spotkał się z Józefem Jęczkowiakiem.

- Kim był Józef Jęczkowiak?

- To był młody dezerter z armii niemieckiej, pochodził z Poznania. W tej notatce przeczytałem też, że jego spotkanie z Piłsudskim było jednym z najbardziej tajemniczych spotkań, jakie ten ostatni odbył tego dnia.

- Zaintrygowało cię to?

- Oczywiście, ale wtedy nie zająłem się tym tematem zbyt dogłębnie. Tymczasem, po dwóch tygodniach od ukazania się mojego tekstu, zadzwonił do mnie emerytowany dyrektor szczecińskiej „Baltony”. Zapytał, czy wiem, że Józef Jęczkowiak, ten, który 10 listopada rozmawiał z Piłsudskim, pracował w „Baltonie” w latach 50. i na początku 60., był kierownikiem magazynów. Przyznam, że oniemiałem. Facet, który brał udział w rewolucji razem z Piłsudskim mieszkał w Szczecinie! To niebywałe. Okazało się też, że rodzina Jęczkowiaka mieszka tu nadal.

- Znalazłeś ich?

- Dotarłem do Ludomira Niemca, wnuka Józefa Jęczkowiaka.

- Spotkałeś się z nim?

- Naturalnie. Przyznam, że pierwsze spotkanie nie wywarło na mnie specjalnego wrażenia. Ludomir Niemiec był pracownikiem budowlanym z wieloletnim doświadczeniem. Dopiero gdy mi pokazał, czym dysponuje, otworzył tajemniczą walizkę, w której były zgromadzone wszystkie dokumenty, pozostałości po dziadku, zdjęcia, papiery, pamiątki, to zmieniłem zdanie. Natychmiast nabrałem szacunku do osoby, która z takim pietyzmem przechowywała pamiątki po swoim antenacie. Pomyślałem sobie wtedy, że to wszystko jest za dużym zbiegiem okoliczności, abym mógł to tak zostawić.

- To dopiero wtedy odezwała się w tobie żyłka historyka?

- Nie od razu, ale tak.

- To kiedy?

- Kilka lat później. To też był przypadek. Paweł Gut, zastępca dyrektora Archiwum Państwowego w Szczecinie wiedział o tym, że spotkałem się z wnukiem Jęczkowiaka i znał historię jego walizki. Zadzwonił do mnie i powiedział, że w archiwum znalazły się wspomnienia Józefa Jęczkowiaka. Od razu pobiegłem do archiwum.

- I co się okazało?

- Okazało się, że rzeczywiście są tam rozszerzone wspomnienia Jęczkowiaka. Ale też okazało się, że archiwum zamierza je wydać w postaci książki z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości przez Polskę. Zaproponowano mi, abym dopisał biogram. Postanowiłem napisać coś więcej. Bardzo mi zależało, aby być pierwszym.

- Czy udało ci się „odkryć”, po co Piłsudski spotkał się 10 listopada 1018 roku z Józefem Jęczkowiakiem?

- Wydaje mi się, że tak. Wszystko wskazuje na to, że odkrycie tej tajemnicy to spora sensacja. Nasze wyobrażenie o 10 i 11 listopada 1918 roku jest trochę ikonograficzne. Wiemy z lekcji historii, że dzielni Polacy z karabinami rozbrajali Niemców. Moim zdaniem nie było żadnego rozbrajania Niemców. Pewnie były przypadki stawiania oporu przez Niemców i jakieś strzelaniny, ale nie było tego zbyt dużo, to jednak były incydenty.

- To jak było według ciebie?

- Stawiam tezę i potrafię ją udowodnić, że 10 listopada zdarzyło się w Warszawie coś, co absolutnie zmieniło całą sytuację w tym mieście, co zaciążyło na naszej historii na kolejne dziesięciolecia.

- Czyli?

- W Warszawie był spory niemiecki garnizon. Składał się co prawda z oficerów, podoficerów i szeregowych starszych wiekiem. Jednak armia niemiecka była perfekcyjnie zorganizowana. Ten garnizon był groźny i silny. Szansa na to, że garstka Polaków, młokosów była w stanie cokolwiek z nim zrobić, jest właściwie utopią. Dysproporcja sił była uderzająca. Siły polskie były mikroskopijne. Myślę, że Piłsudski wiedział o tym, wiedział, że nie da rady przy pomocy Polnische Wehrmacht i Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) pokonać Niemców. I kiedy przyszedł do niego dezerter z armii niemieckiej i zaczął opowiadać swoją historię, Piłsudski był zaintrygowany.

- Ale jak w ogóle udało się doprowadzić do spotkania Józefa Piłsudskiego z dezerterem armii niemieckiej?

- Dobre pytanie. To spotkanie zostało zaaranżowane przez Adolfa Rudnickiego, pseudonim „Beniowski”, który był szefem wywiadu POW w Warszawie i Wacława Stachiewicza szefa sztabu warszawskiej komendy POW (pseudonim „Styk”). Oni już wcześniej rozmawiali z Jęczkowiakiem i zorientowali się, że warto tego dwudziestolatka wysłuchać. Że to nic nie szkodzi. Dlatego do tego spotkania doszło.

- Skąd to wiesz?

- To wynika ze wspomnień Jęczkowiaka, Rudnickiego i Stachiewicza. POW szukała sposobu, aby zmienić sytuację polityczną i militarną w Warszawie.

- Co powiedział Piłsudskiemu Jęczkowiak?

- Jego spotkanie z Piłsudskim było krótkie. Trwało może piętnaście minut. Ale chyba było to te piętnaście minut, które zadecydowały o niepodległości Polski w listopadzie 1918 r. Jęczkowiak powiedział, że jest w Warszawie około dwóch tygodni, że zorganizował siatkę polskich patriotów, którzy służą w armii niemieckiej, że są przez niego zaprzysiężeni. Każdy z nich miał jeszcze grupę dziesięciu swoich żołnierzy, których Jęczkowiak nie znał. W sumie więc ich było około trzystu. Byli to głównie podoficerowie i żołnierze służący w różnych pododdziałach garnizonu niemieckiego na terenie całej Warszawy. Jęczkowiak widział, co się dzieje z armią niemiecką. Wiedział, że się rozsypuje, że w Berlinie zwycięża rewolucja, że kult oficerów przestaje obowiązywać. Zaproponował Piłsudskiemu, aby żołnierzom niemieckim „wlać do serc trochę trucizny”, czyli powiedzieć im, że przecież są na obcej ziemi, że najwyższy czas wrócić do domu, a wielu z nich było zmęczonych, bo służyli już w armii cztery lata. Uważał, że to może chwycić. Uznał, że gdy nagle do tych niemieckich żołnierzy przychodzi ktoś, kto im mówi, w ich języku, aby jednak pojechali do domu, bo tam się dużo dzieje i jednocześnie gwarantuje im, że nie spadnie im włos z głowy, to może się to udać. Jęczkowiak pisze w swoich wspomnieniach, że podczas tej rozmowy Piłsudski zasłabł i osunął się na fotelu. Ale podali mu szybko wodę i ten szybko doszedł do siebie. Po czym powiedział Jęczkowiakowi: „niech pan robi rewolucję, niech pan idzie w miasto”.

- I ten posłuchał?

- Przypominam, Jęczkowiak miał wtedy dwadzieścia lat, gorący temperament, zamiłowanie do czynu. Poszedł w miasto robić rewolucję.

- To my tę niepodległość zawdzięczamy nie Józefowi Piłsudskiemu, a Józefowi Jęczkowiakowi?

- Piłsudskiemu też, bo przecież mógł nie wyrazić zgody. Wydaje mi się też, że Piłsudski nie wierzył do końca w powodzenie misji Jęczkowiaka. Bo czy zaufałabyś takiemu podekscytowanemu dwudziestolatkowi, który przychodzi do ciebie z dość szalonym pomysłem? Pewnie większość by nie uwierzyła. Ale Piłsudski miał intuicję, no i szczęście.

- Co właściwie się wtedy wydarzyło?

- Jęczkowiak uruchomił swoją siatkę. Jego żołnierze poszli do świetlic i kantyn wojskowych. Nie do koszar, bo te były zamknięte. W tych kasynach i świetlicach zaczęli opowiadać, co się dzieje w Niemczech. Że w Berlinie wybucha rewolucja. Mówili, żeby żołnierze nie słuchali oficerów, żeby zakładali czerwone opaski. Zresztą tych opasek dziewczyny, w domu, w którym mieszkał Jęczkowiak, nacięły całą masę. A żołnierze mieli ich pełne kieszenie.

- Skąd wiesz, że to dzięki tym opowieściom w świetlicach i kantynach udało się rozbroić armię niemiecką?

- Bo to, co zdarzyło się 11 listopada wcale nie było jakąś krwawą bitwą Polaków z Niemcami. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach żołnierze niemieccy nie stawiali oporu. Bo nie chcieli stawiać, bo im wcześniej ktoś powiedział, że mają oddawać broń. Akcja Jęczkowiaka była krótka. Zaczęła się 10 listopada około godziny 14. A już o godzinie 20 w Pałacu Staszica zebrali się delegaci z rad żołnierskich z całego garnizonu warszawskiego i wybrali Centralną Radę Żołnierską. Obradowali kilka godzin, po czym zapadła decyzja, aby wysłać delegację do Piłsudskiego.

- Gdzie był wtedy Piłsudski?

- Już spał znużony całym dniem w swojej kwaterze przy ul. Moniuszki 2. Ale oni go obudzili i poprosili, żeby wziął ich pod opiekę. Powiedzieli, że chcą wracać do domu. Piłsudski postawił im warunek: gwarantuje im bezpieczeństwo i spokojny powrót do Niemiec, ale muszą złożyć broń, zostawić cały tabor kolejowy i środki łączności. I to był ten decydujący moment. Garnizon warszawski przestał być siłą militarną zarządzaną przez dowódców. Od tego momentu decyzje podejmowały rady żołnierskie w poszczególnych pododdziałach. Następnego dnia o godzinie 8 rano Piłsudski wraz z porucznikiem Ignacym Boernerem stawił się w Pałacu Staszica. Przemówił do wszystkich delegatów rad żołnierskich i powiedział, że Polacy nie chcą z nimi walczyć, chcą tylko, aby niemiecki garnizon karnie opuścił Warszawę.

- Udało się? Niemcy bez kłopotu opuścili Warszawę?

- W sumie tak, choć dochodziło jeszcze do różnych dramatycznych konfliktów, trochę tej strzelaniny w Warszawie jeszcze było, ale myślę, że te nieliczne ofiary, głównie po stronie niemieckiej, to nic wobec groźby starcia Polaków z żołnierzami armii niemieckiej.

- Czy mogło być tak, że gdyby nie to spotkanie Józefa Piłsudskiego z Józefem Jęczkowiakiem, to może wcale nie odzyskalibyśmy niepodległości?

- Aż tak daleko bym się nie posunął w takich wnioskach, niepodległość by przyszła, tylko nieco później, być może z poręki zwycięskich mocarstw (w styczniu 1919 roku zaczęła się w Paryżu konferencja pokojowa). Nie wykluczam, że Polska odbudowałaby się w nieco innych granicach.

- Jakie dokumenty Jęczkowiaka udało się przez tyle lat przechować? Musimy przecież pamiętać, że była jeszcze zawierucha związana z II wojną światową.

- To prawdziwy cud, że mimo tylu lat i dramatycznych losów prawie wszystkie dokumenty, które tworzył i kolekcjonował Józef Gabriel Jęczkowiak, ocalały. Tak sobie myślę: ile tajemnic naszej i nie tylko naszej historii zostałoby już dawno wyjaśnionych, gdyby nie zniszczenie czy zaginięcie źródeł, przede wszystkim rękopiśmiennych i ikonograficznych. Tym większy szacunek dla córek i wnuków Jęczkowiaka za to, że przechowali te artefakty. A co mamy? Dużo. Przede wszystkim wiele wersji wspomnień i materiałów tworzonych jako glossy do memuarów, bogatą korespondencję, którą prowadził przez całe życie, drukowane wspomnienia z lat międzywojennych, unikatowe fotografie z całego życia i wiele innych materiałów dokumentujących jego działania aż do śmierci, włącznie z nekrologiem z „Głosu Szczecińskiego”.

- Z tej całej twojej opowieści wynika, że my cały czas żyjemy jakimś mitem, że tę niepodległość to zawdzięczamy wyłącznie Józefowi Piłsudskiemu. Tymczasem ty chcesz obalić ten mit i to krótko po 100 rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę. Nie obawiasz się tej konfrontacji?

- Zawsze pociągała mnie walka z mitami, choć mam absolutną świadomość, że walka z mitami jest totalną „donkiszoterią”. To walka z góry skazana na niepowodzenie. Do tego myślenie mitologiczne jest dość proste, dlatego łatwiej się osadza w świadomości. Zresztą tak wielkie zdarzenia jak odzyskanie niepodległości przez Polskę, po 123 latach, wręcz proszą się o mit założycielski, i to mit heroiczny i pełen patosu. Ale ja raczej walczę z innym mitem, chcę przede wszystkim pokazać, że nieprawdą jest, że już wszystkie zdarzenia historyczne zostały opisane, ujawnione, że to, co jest w podręcznikach to jedna absolutna, zdeterminowana prawda. Ten casus Jęczkowiaka pokazuje, że warto szukać.

- Nie boisz się konfrontacji ze sławami, które napisały już wiele książek na temat odzyskania niepodległości przez Polskę i o Piłsudskim, i przedstawiają ten moment w inny sposób?

- Badacz ma zawsze wątpliwości. Na tym polega niezmienna fascynacja nauki i głód poszukiwań tego, co nowe, zarówno w warstwie faktograficznej, jak i interpretacyjnej. Ale trzeba mieć jeszcze wsparcie wydawcy i życzliwość wielu ludzi, bez której samotny badacz pozostaje anonimowy. Natomiast wracając do pytania: z każdej dyskusji naukowej, a uczestniczyłem w setkach, wychodzą tylko dobre rzeczy, nawet jeśli usłyszy się kilka cierpkich słów na swój temat. Wszak nobody is perfect.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński