Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Superniania: Mieć dzieci to nie znaczy być rodzicem

INGA DOMURAT
Dorota Zawadzka, czyli Supeniania, opowiada o wychowaniu dzieci.

- Dlaczego rodzice mają tak dużo problemów z wychowywaniem dzieci? Dlaczego
potrzebna jest im aż Superniania?

- Bo nie poświęcają dzieciom uwagi, są zajęci zdobywaniem wszystkiego tego, co
się nazywa "mieć". Zapomnieli o tym, co się nazywa "być". To po pierwsze. Po drugie, wydaje mi się, że choć większość z nich, jak wskazują różne badania,
miało dobre wzorce w swoich domach: były wspólne wyjazdy, wspólne obiady,
to postanowili, że będą to robić inaczej, według nich, lepiej. Ale cierpią na brak dojrzałości. Kompletnie nie wiedzą, jak to zrobić. I ostatecznie skupiają uwagę na sobie, nie na dzieciach, dla nich nie mają czasu. To pokolenie 25 - 35-latków, które sięgnęła już era komputerów. A w nich świat wygląda prosto. Zwyciężam i szybko dostaję nagrodę. O cierpliwości i odpowiedzialności nie ma mowy. Oni mówią o sobie, że mają dzieci, nie, że są rodzicami.

- To jaki popełniają największy błąd?

- Nie szanują swoich dzieci, ale to wynika z faktu, że nie mają szacunku do siebie
nawzajem. I ten problem się nakręca. Bo rodzice, choć byli uczeni od swoich rodziców szacunku dla mądrości, dla starszych osób, dla pracy ludzkiej, jakby przecięli tę nitkę i nie uczą tego swoich dzieci. Nie umiem powiedzieć, dlaczego, choć wielokrotnie się nad tym zastanawiałam. Ludzie mierzą teraz swój statut tym, co mają, a nie tym, kim są. To się poprzestawiało. Do tego dochodzi kult młodości,
młodzi mają rację, młodzi są siłą. To moje pokolenie albo to jeszcze oczko w dół
gdzieś popełniło błąd. Dla mnie to jest przerażające, co się teraz dzieje, że jestem
tylko "ja". Każdy z nas ma taką kamerkę, normalny człowiek powinien mieć ją skierowaną na innych ludzi, a teraz ma tylko na siebie. Stroimy do niej miny i na nic innego nie mamy już czasu. Ja to widzę.

- Ale co się dziwić? Ludzie uwierzyli w to, co im wmawiają media, że trzeba być pięknym, młodym i każdy z nas może wszystko.

- Tyle tylko, że to są brednie. Jak ktoś ma zeza, nie może być pilotem. Jak ktoś waży
150 kg, nie może być baletmistrzem. Nie można więc wszystkiego. Był taki program
"Luz", Ania Mentlewicz to prowadziła i to było przerażające, bo tam gówniarze, 17
- 18-latkowie, wygłaszali prawdy o życiu. Dyskutowali o nich z autorytetami, które
przy tych dzieciakach ginęły. Zaimponowała mi wtedy Joasia Szczepkowska, która
tych nastolatków ustawiła do pionu w trzy sekundy. Prosto w oczy powiedziała im,
kim oni są, co oni wiedzą o życiu. Ale to była jedna Joasia. Propaganda sukcesu i kult młodości udzielił się większości. I błąd w wychowaniu wziął się właśnie z takiego myślenia. I dziś z wychowaniem dzieci wielu ma ogromny problem.

- Jak na przykład rodziny, które pani odwiedziła jako Superniania?

- Chociażby. Jako Superniania próbowałam pomóc w wychowaniu dzieci w ponad 30 rodzinach. Do dziś ze wszystkimi mamami mam kontakt telefoniczny. Dzwonię
i upewniam się, czy stosują się do moich rad. Ze względu na dzieci. Bo to im pokazałam, że rodzice mogą się nimi zajmować inaczej, lepiej niż do tej pory. I za nic
w świecie nie chciałabym, żeby cierpiały. A tak by było, gdyby rodzice wrócili do tego, co było przed moim przyjazdem. Dlatego kontrolny telefon nie zaszkodzi. A mnie uspokoi. Bo to, niestety, w rodzicach tkwi problem.

- To reguła?

- Najczęściej tak, choć czasami kłody pod nogi rzucają instytucje, które powinny rodzinom pomagać. Tak było w przypadku jednej z rodzin, do której pojechałam jako Superniania. Wiedziałam, że mama jest w trakcie rozwodu, są córeczki i nieletnia adoptowana siostra. Ta kobieta ciągle drżała o to, że opieka zabierze jej dzieci i to z namiętnie powtarzanego przez urzędniczki powodu - nieporządku.
Więc ta kobieta tylko ganiała dzieci do sprzątania. Do tego nie potrafiła się z nimi
bawić, bo nikt jej tego nie nauczył, a z domu tego nie wyniosła. Krzyk i nerwy - tragedia. Porozmawiałam z paniami z opieki, wręcz zagroziłam, że stracą pracę i przestały się czepiać. Mama poczuła się bezpieczniej, a tego jej i dzieciom potrzeba było najbardziej.

- Czy pani się udaje te wygłaszane rady samej realizować?

- Często mnie o to pytają i naprawdę z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie mam
ze swoimi synami żadnych problemów, a w szczególności tych, o których rozmawiamy. To są moi przyjaciele. Oczywiście, raz jest lepiej, raz gorzej. Raz oni mają doła, raz ja, ale nie wyobrażam sobie, bym nie wiedziała o ich życiu przynajmniej tyle, co oni sami. Pamiętam, jak mój syn Paweł przy okazji "Superniani", gdy go dopadła jakaś dziennikarka, które szukała materiału do artykułu o dzieciach znanych psychologów, powiedział, że nigdy w życiu nie musiał mnie okłamać. Mógł mi powiedzieć wszystko, bez względu na to, co to było.

- Dlaczego więc dzieci okłamują swoich rodziców?

- Bo się boją. Bo są karane za to, że mówią prawdę. Dlatego, że rodzice nie zwracają uwagi na to, że dziecko mówi prawdę, a na treść wypowiedzi, która czasami i na karę zasługuje. Ale czasami lepiej nie karać, niż ukarać za to, że
powiedział, bo już więcej nie powie. Powiedziałem coś złego, zostałem ukarany, więc nie będę mówić i uniknę kary. Tak to skutkuje. Po drugie, okłamują, bo chcą wypaść lepiej w oczach swoich rodziców. Po trzecie, kłamią często życzeniowo. Sami swój obraz poprawiają. Czasami dorośli mylą kłamstwo celowe z konfabulacją lub koloryzowaniem. Bo te dwa ostatnie zjawiska są związane z rozwojem dziecka i z czasem zanikają. Okłamywanie ma cel - uniknąć kary bądź zasłużyć na nagrodę.

- Odkąd została pani Supernianią, jest pani uważana za autorytet w dziedzinie wychowywania dzieci. Odpowiada to pani?

- Psychologiem i pedagogiem jestem od dawna. Mówię to samo i tak samo. Jedyna różnica to moja obecna popularność. I czuję to jarzmo. Zauważam, że ludzie bezkrytycznie słuchają tego, co mówię, a ja bym chciała dyskusji. Dzięki niej uruchamiam myślenie, nakręcam zwoje mózgowe. Pewnie dlatego tak dobrze
realizowałam się w "Superniani". Producentka zawsze mówiła, że świetnie daję
sobie radę w sytuacjach ekstremalnych, których nie dało się przewidzieć. Posiadanie autorytetu daje ogromną satysfakcję, ale jednocześnie wiąże się z nieustanną odpowiedzialnością. Pamiętam, jak zaproszono mnie na spotkanie
z rodzicami dzieci 0-III. Taka półgodzinna pogadanka o tym, jak się bawić, jak uczyć i potem ci rodzice mieli usiąść z tymi dziećmi w takim kamiennym kręgu. I zadawali mi konkretne pytania. No i taka pani do mnie podeszła z pytaniem, czy kupić dziecku psa. Odpowiedziałam, że nie wiem, ale ta nie ustępowała. Po kilku radach za i przeciw i tak oznajmiłam, że decyzję musi podjąć sama. Zawsze ostatecznie decyduje rodzic.

- Szkoła może pomóc wychowywać?

- Tak, bardzo. Ale jeśli nie będzie współpracy z rodzicami, to nauczyciele mogą sobie żyły wypruć. Dziecko musi być otoczone z dwóch stron, to tak, jak z rodzicami, którzy muszą mówić to samo, by dobrze wychować dziecko. I tak samo z rodzicem i nauczycielem - tu musi być jedność. Pamiętam rozmowę z rodzicem. Odrabiał lekcje za syna. Poradziłam, żeby przestał i żeby go raczej pilnował, jak nauczyciel,
żeby te prace domowe odrabiał sam. I żeby o tym porozmawiał z nauczycielem.
Nauczyciela rodzic nie może się bać, ale musi go też szanować. Musi być jego sprzymierzeńcem. W rozmowie można wiele wyjaśnić. Pamiętam, jak mój szóstkowy syn przyniósł trójkę z fizyki. Zrobiłam mu piekło. A on: mamo, ale
inni gorzej wypadli. A ja na to, że nie interesują mnie inni. Mija kilka dni i znowu trója.
Syn znowu coś tłumaczy, ja nie słucham. Zebranie w szkole. Idę do pani od fizyki. A ta pyta, ile syn ma jedynek. Ja mówię - żadnej. A jak się nazywa. O, ma dwie trójki, to może chciałby wziąć udział w olimpiadzie fizycznej? I zrozumiałam, że w ogóle syna nie słuchałam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński