Tak to się zaczęło
Trzy lata temu Katarzyna Piotrowska obejrzała z koleżanką reportaż w telewizji. Opowiadał o losie starszego małżeństwa z Drogoradza, które opiekuje się kilkudziesięcioma zwierzętami. W niszczejącym domu mieszkali pan Jan i pani Gienia. On cierpiący na nowotwór, ona z chorobą Alzheimera, bez zainteresowania ze strony rodziny, bliskich czy sąsiadów.
- Postanowiłyśmy tam pojechać. Widok warunków życia gospodarzy i zwierząt był bardzo przykry - opowiada pani Katarzyna. - Okazało się, że są starszymi i schorowanymi osobami. Mieszkają w rozpadającym się domu pełnym zwierzęcych odchodów, bez toalety, wody, którą trzeba było czerpać ze studni. Nie potrafili sobie zapewnić podstawowych potrzeb, co dopiero czworonogom.
Na posesji, w domu, w zbitych z desek budach i kojcach żyło około 80 zwierząt. Niektóre psy były przywiązane na krótkich łańcuchach a 30 kotów w ogóle nie było wypuszczanych na podwórze.
- Nie sposób było tak porostu pojechać stamtąd - dodaje pani Kasia. - To był obraz niecodzienny dla nas - ludzi mieszkających w mieście, pracujących, żyjących normalnie. Obraz nędzy i nieszczęścia tak wielkiego, że nie dało się o nim zapomnieć.
Po wizycie w Drogoradzu pani Kasia i jej koleżanka Alicja postanowiły pomóc. Zaangażowały swoich znajomych, w prasie pojawiły się pierwsze artykuły o ich działaniu - zaczęli zgłaszać się kolejni ochotnicy. Do dziś w grupie na stałe jest kilka osób.
Zwierzęta były dla nich jak dzieci
Pan Jan zbierał psy, które były przywiązane gdzieś w lesie, przygarniał te skatowane, wyrzucone przez ludzi. Chciał dobrze, ale nie był w stanie zapewnić im odpowiedniej opieki.
- Jeździliśmy do dziadków 30 kilometrów z zakupami, obiadami, odzieżą. Zabieraliśmy babcię do siebie, by mogła się umyć, w święta ubieraliśmy im choinkę - wspomina pani Kasia. - Równocześnie budowaliśmy psom boksy, wzmacnialiśmy te, które postawiła Gmina Police, pozbywaliśmy się krótkich łańcuchów, leczyliśmy chore zwierzęta. Im i ich właścicielom przywracaliśmy wiarę w ludzi. Staruszkami opiekowała się także pomoc społeczna, na wizyty przychodziła pielęgniarka.
Dziadek, jak mówią na pana Jana opiekunowie rowerem jeździł kilka kilometrów do Polic. Z powodu choroby nie mógł się wyprostować, ale musiał przecież przywieść jakąś żywność dla siebie i pani Gieni, także zwierzętom. Czworonogi były dla niego i jego żony jak potomstwo. Nigdy nie mieli swoich dzieci.
Młodzi ludzie, którzy zaczęli odwiedzać Drogoradz karmili zwierzaki, sprzątali im boksy i wychodzili z nimi na spacery niezależnie od pory roku i samopoczucia. Praca przy 80 czworonogach zajmowała kilka godzin dziennie. Na bok odłożyli planowanie wakacji, hobby. Jeden z nich pan Tomek wstawał ok. 5 rano, by ugotować ciepły posiłek dla czworonogów, owijał garnek w koc i pędził do Drogoradza. Przez trzy lata z pasją pomagali zwierzętom i ich opiekunom. Kiedy zdobyli zaufanie pana Jana stopniowo przekazywali zwierzęta do adopcji. Najpierw czworonożnych przyjaciół przygarnęli znajomi, rodzina. Każdy z wolontariuszy ma już w domu pupili, więc szukali innych sposobów. Z pomocą przyszło Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Zwierzaki trafiły do ogłoszeń adopcyjnych TOZ-u.
Nadzieja w dobrych ludziach
Pierwszym psem, który z krótkiego łańcucha, brudnego i zimnego boksu znalazł się na kanapie nowych właścicieli był Bruno. Imieniem tego rocznego wilczura nazwano stronę internetową z informacjami na temat tego, co działo i dzieje się w Drogoradzu - www.brunoispolka.pl
- Dziadek zawsze zauważył, że nie ma jakiegoś psa czy kota - wtrąca pani Kasia. - W pewnym momencie nawet nie pytaliśmy się, czy możemy znaleźć któremuś dom. Po prostu to robiliśmy. Potem pokazywaliśmy zdjęcia zwierzaków u nowych właścicieli, udowadnialiśmy, że jest im lepiej niż na podwórku.
Od jakiegoś czasu staruszkowie są w domu opieki, a budynek w Drogoradzu, w którym mieszkali grozi zawaleniem. Niedawno okazało się, że wolontariusze i zwierzęta muszą opuścić teren. Starostwo rozwiązuje umowę najmu z panem Janem, właśnie ze względu na stan techniczny budynku. Czas eksmisji to trzy miesiące. Wolontariusze są przerażeni, przecież nadal schronienie znajduje tam jeszcze osiem psów i jeden kot.
- Nie zależy nam, żeby robić tam przytulisko. Poświęciliśmy swój czas, pieniądze na jedzenie, benzynę, zaangażowaliśmy się emocjonalnie w pomoc i chcemy sprawę doprowadzić do końca - podkreśla pani Katarzyna. - Gdyby nie nasze zainteresowanie starostwo zostałoby teraz z prawie setką zwierząt. Potrzebujemy tylko trochę czasu, by tym, co zostały znaleźć domy.
Czasami w ciągu tygodnia do adopcji trafiają trzy psy, bywa, że cisza jest przez pół roku.
- Na wszystkie sposoby poszukujemy ludzi, którzy przygarnęliby ostatnie zwierzaki - mówi pani Katarzyna. - One są naprawdę kochane. Są zdrowie, potrzebują tylko miłości i ciepła. Nie chcemy, by Filip, Misio, Gamoń czy Hela trafili do schroniska. Tam warunki są gorsze niż te, które po trzech latach starań zapewniliśmy im w Drogoradzu. Ta praca nie może pójść na marne. Wierzymy, że są dobrzy ludzie, którzy je adoptują.
Chcesz pomóc?
Zadzwoń i zapytaj o szczegóły - Kasia 515 081 565, Ala - 501 264 932. Zaglądnij też na stronę internetową www.brunoispolka.pl
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?