Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rodzice dla setki dzieci

Krystyna Pohl, 4 lipca 2002 r.
Uroczystość pożegnania Weroniki i Grzegorza Dowlaszów.
Uroczystość pożegnania Weroniki i Grzegorza Dowlaszów. Andrzej Szkocki
- Nasz dom to pomnik ludzkiej dobroci - powtarza często Weronika Dowlasz. - Istnieje dzięki pomocy wielu dobrych ludzi. Dobroć jest też w naszych dzieciach. Nie ma w nich zawziętości, gniewu, chowania urazy. Jest za to dużo serdeczności i życzliwości.

W ciągu czterdziestu czterech lat istnienia rodzinnego domu Dowlaszów w Zdrojach wyfrunęła z niego w świat ponad setka wychowanków. Założyli rodziny, doczekali się potomstwa, niektórzy nawet wnuków. Dziś cała wielka rodzina z synowymi, zięciami, dziećmi i wnukami liczy ponad trzysta osób. Mimo upływu czasu nadal utrzymują kontakt z domem szczęśliwego dzieciństwa. Tak go nazywają. Przychodzą, przyjeżdżają w odwiedziny lub piszą listy. Pamiętają o rocznicach, uroczystościach, świętach. Dzielą się radościami i kłopotami. Dziękują za miłość i ciepło, które otrzymali, za dom, który stał się bezpieczną twierdzą.

List do córki

"...Dziduś, brat Jagody ma dwóch synów, a w maju urodziła im się córeczka. Bożenka ma córkę. Jagoda, która mieszka w Hiszpanii ma synka, a Henia spodziewa się drugiego dziecka..." To fragment jednego z listów pisanego przez panią Weronikę do mieszkającej w Kanadzie córki Józi, zwanej w rodzinie Pimpusiem.
- Nie wiem, kim bym była, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie trafiła do tego domu - zastanawia się Elżbieta, przez wszystkich nazywana Eł.
Miała dwanaście lat, była sierotą, gdy w sześćdziesiątym roku znalazła się w domu przy Mącznej w Zdrojach. Mieszkało tam już czternaścioro dzieci. - Dom nie był taki piękny jak dzisiaj - wspomina. - Cały czas trwały prace remontowe, pomagali przy nich chłopcy. Ale mnie natychmiast wszystko się spodobało. Weronika od razu została mamą, Grzegorz tatą. Żyła jeszcze wtedy pani Maria, mama Weroniki i została moją jedyną babcią. Weronika była piękna, młoda i nieskończenie dobra. Wiele osób mówiło, że jestem do niej bardzo podobna, a mnie serce puchło z dumy. Zawsze mi imponowała i całe życie staram się jej dorównać, ale ostudziła mnie moja córka, też Weronika, która któregoś dnia powiedziała krótko: "Babci nie dorównasz, bo ona jest niepowtarzalna".

Na wzgórzu

Początki tworzenia domu nie były łatwe. Małżeństwo pedagogów
Weroniki i Grzegorza Dowlaszów, mając dwójkę własnych dzieci postanowiło stworzyć dom dla tych, którzy byli go pozbawieni. Za miastem, na wzgórzu wypatrzyli starą zdewastowaną willę, otoczoną zdziczałym ogrodem. W miarę, jak przybywało wyremontowanych pomieszczeń, coraz więcej było dzieci, rodzina się cementowała. Bywały lata, gdy w domu jednorazowo mieszkało ponad dwadzieścioro dzieci. Dziś jest ich trzynaście. Najmłodsza, Agnieszka, jesienią pójdzie do szkoły podstawowej, najstarszy, 16-letni Dominik, wybiera się do technikum. W pokojach małe zamieszanie, bo dzieci pakują się przed wyjazdem na kolonie.
- Cztery dziesiątki lat temu zrobiliśmy rewolucję w opiece nad dziećmi - wspomina Grzegorz Dowlasz. - I mało kto wierzył, że nam się uda. To był pierwszy rodzinny dom dziecka i przez parę lat działaliśmy bez żadnych przepisów.

Bronek z fotografii

W kilkunastu albumach zebrano setki zdjęć. Wśród nich zachowało się to pierwsze, czarno-białe. Przedstawia Dowlaszów z dwójką własnych dzieci - Inką i Grzesiem - oraz ósemką chłopców.
- Ten drugi od lewej, w krótkich spodenkach na szelkach, to ja - wskazuje na fotografii mężczyzna z włosami przyprószonymi siwizną. Bronek przez długie lata był nadwornym cukiernikiem rodziny. Bez jego tortów i wspaniałych wypieków żadna uroczystość u Dowlaszów nie mogła się obyć.
- Miałem siedem lat, gdy tutaj trafiłem - wspomina. -Razem z młodszym chłopcem, Waldkiem zaczęliśmy do pani Weroniki mówić mamo i tak już zostało. Mam już własną rodzinę, dzieci, a ona jest moją ukochaną mamą. I jak tylko mam czas, to przychodzę. Moje córki były jej pierwszymi wnuczkami.
Marzena miała zaledwie trzy lata, gdy w siedemdziesiątym pierwszym roku przywiozła ją pani Weronika.
- Nie mam innej mamy ani taty - mówi. - To jest mój rodzinny dom z wielką gromadą sióstr i braci. Najbardziej jestem wdzięczna mamie za to, że mnie tak solidnie przygotowała do życia. To, czego się w tym domu nauczyłam, przekazuję moim dzieciom.

Eł od arrasów

Eł po paru latach stała się prawą ręką Weroniki. Rozumiały się bez słów, wspólnie rozwiązywały wiele domowych problemów. Myliłby się ten, kto sądzi, że w domu zawsze wszystko szło gładko, bez zgrzytów. Że dzieci od razu stawały się grzeczne i układne. Było i jest jak w rodzinie. Dzieciaki mają różne temperamenty, odmienne charaktery. Czasem trzeba surowo krzyknąć, czasem wystarczy łagodna perswazja, ale zawsze niezbędne jest matczyne przytulenie.
- Dziecku potrzeba miłości i świadomości, że jest kochane i dla nas najważniejsze - powtarza mama Dowlaszowa. - Nie wyposażyliśmy naszych dzieci w dobra materialne, bo nas na to nie stać. Ale nauczyliśmy je wielu umiejętności przydatnych w życiu, a także szacunku i życzliwości dla ludzi.
Ela miała niebywały talent do szycia. Razem z Inką, biologiczną córką Weroniki, obszywały wszystkie dzieciaki. Szyły obrusy, serwetki, firanki. Eł stała się mistrzynią w wykonywaniu domowych "arrasów" z kolorowych szmatek. Dziś opiekuje się niepełnosprawnymi dziećmi i kiedy tylko może przyjeżdża do domu na wzgórzu.
Tak samo Robert. Był dziesięciolatkiem, gdy przywieziono go z pogotowia opiekuńczego do Dowlaszów: - Dopiero tutaj dowiedziałem się, co to znaczy prawdziwa rodzina i jak bardzo można być kochanym przez mamę i tatę. Nie mam innych rodziców. Teraz, gdy biorę urlop to spędzam go u nich.

Dziewczynki dygają

W domu od początku był podział obowiązków. Zadanie taty Grzegorza to finanse, naprawy, majsterkowanie. Większość artystycznych mebli w pokojach wykonał razem z chłopcami. Mama Weronika jest od kindersztuby i przytulania. W tym domu dziewczynki dygają, chłopcy pięknie się kłaniają. Jedni drugim okazują wiele życzliwości. Dzieci wstają, gdy gość wchodzi do pokoju. Nikt nie krzyczy, nie trzaska drzwiami.
- Przecież dzieci nie wychowuje się w czasie godziny wychowawczej, tylko przez całe życie - śmieje się Weronika.
Dziewczęta otrzymują deficytowy dziś posag. Każda umie szyć, gotować, opiekować się małym dzieckiem, zrobić sensowne zakupy. Chłopcy uczeni są samodzielności i odpowiedzialności. Dzieci zaczynając dorosłe życie mają zawód i różne przydatne umiejętności.
"Tylu ludzi wie jak pani te dzieci wychowuje, a tak niewielu potrafi panią naśladować" - to opinia jednego z kuratorów.

Teraz ciocia Terenia

Od prawie ćwierć wieku w prowadzeniu domu pomaga Teresa Ciechanowicz, bratanica Weroniki. Dla dzieci ukochana ciocia Terenia. Stała się chodzącą encyklopedią. O dzieciach i domu wie wszystko. Zna go od podszewki. Dogląda remontu (ciągle coś trzeba naprawiać), sprzątania, posiłków, lekcji. Tydzień temu przejęła oficjalnie prowadzenie domu. Jest dyrektorem i opiekunką rodziny. Z rąk prezydenta miasta Edmunda Runowicza odebrała nominację.
- W najbardziej godne ręce oddaję mój dom i rodzinę - mówiła wzruszona Weronika. - Cieszę się, że dożyłam tej chwili.
Weronika i Grzegorz Dowlaszowie po czterdziestu czterech latach prowadzenia placówki przeszli na zasłużoną emeryturę. Otrzymali naręcza kwiatów i wiele ciepłych podziękowań.
- W świetle przepisów przestajemy być wychowawcami, ale rodzicami dla naszych dzieci będziemy zawsze - mówią z uśmiechem. - Najszczęśliwszymi rodzicami na świecie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński