Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rejs w ogniu

Krystyna Pohl
- Kiedy Andrzej miesiąc po katastrofie powiedział, że znowu wypływa, nie wierzyłam - przyznaje jego żona Maria.
- Kiedy Andrzej miesiąc po katastrofie powiedział, że znowu wypływa, nie wierzyłam - przyznaje jego żona Maria. Marcin Bielecki
O ofiarach morskich katastrof zwykle wiadomo sporo, o losach rozbitków - niewiele. Statystyki podają informacje o statkach, śmiertelnych przypadkach, o rozbitkach milczą. Co dzieje się z ludźmi, którzy zostali uratowani z morskiej katastrofy? Jak tragiczne przeżycia wpłynęły na ich zawodowe decyzje? Wrócili na morze czy zostali na lądzie?

Staramy się na te pytania odpowiedzieć w cyklu "Losy rozbitków". Dotychczas pisaliśmy o Mariuszu Wylocie, który przeżył staranowanie "Kościerzyny"; o Ryszardzie Kwieku uratowanym z tonącego parowca "Wrocław" i Henryku Lichaczewskim, ocalonym ze statku "Wrocławia II", który też zatonął oraz o Ryszardzie Wijasie z greckiego masowca "Corazon".
Dziś kolejna historia. Marynarz Andrzej Łada-Zabłocki przeżył w październiku 1998 roku pożar frachtowca "Pallas".

Miałem dość opowieści

- Już w niecały miesiąc po katastrofie postanowiłem wypłynąć w rejs - opowiada. - To był jedyny sposób ucieczki od męczących wspomnień. Rodzina, przyjaciele, znajomi chcieli znać z detalami przebieg katastrofy. Początkowo opowiadałem i za każdym razem przeżywałem ten dramat. Nie wiem czy może być coś gorszego, niż pożar statku załadowanego drewnem, na pełnym morzu, w szalejącym sztormie. Któregoś dnia nastąpiła blokada. Miałem dość tych opowieści. Wiedziałem, że tylko pracując na statku uwolnię się od nich i wrócę do psychicznej równowagi. Popłynąłem w siedmiomiesięczny rejs. Po nim zrobiłem dwuletnią przerwę na pobyt na lądzie.
- Kiedy Andrzej miesiąc po katastrofie powiedział, że znowu wypływa, nie wierzyłam - przyznaje jego żona Maria. - Ale przekonał mnie, że tak będzie lepiej. Nie oponowałam, bo widziałam jak każdego dnia przeżywa to co się stało.
Po przerwie wrócił do pływania. Twierdzi, po trzydziestu latach spędzonych na morzu trudno jest przestawić się na żywot lądowy. Lęk? Oczywiście jest.
- Nie boją się tylko ludzie bez wyobraźni - mówi marynarz. - Na pewno nigdy nie zapomnę tamtej październikowej niedzieli sprzed czterech lat.
Na niewielkim 26-letnim drobnicowcu "Pallas" (10 tys. DWT), należącym do włoskiego armatora Vittorio Bogazzi Servizi Navali była międzynarodowa 17-osobowa załoga. Statek z ładunkiem drewnianych belek i desek w ładowni oraz na pokładzie, płynął ze Szwecji do Maroka.

Dym w ładowni

Andrzej był w tym rejsie dopiero miesiąc, ale u tego armatora pracował już kilka lat. Zdziwił się, słysząc dzwonki alarmowe. "W niedzielę próbny alarm?" Gdy pobiegł na miejsce zbiórki, na rufę, okazało się, że alarm jest prawdziwy. Z czwartej ładowni wydobywał się dym. Podjęta natychmiast próba stłumienia pożaru dwutlenkiem węgla nic nie dała. Dym pojawił się też w następnej ładowni. Kapitan powiadomił Centrum Ratownictwa Morskiego w Danii. Znajdowali się 60 mil od duńskiego portu Esbjerg. Tam chcieli szukać pomocy i schronienia. Tymczasem wzmagał się sztorm, wiała już "dziewiątka" a fale miały wysokość sześciu metrów. Ze względu na te warunki motorówka z pilotem nie mogła wypłynąć, a kapitan nie zaryzykował sam trudnego wejścia do tego portu. Wrócili na otwarte morze.
Na statku każdy z członków załogi otrzymał kombinezon ratowniczy. - To one i sprawnie przeprowadzona akcja ratownicza uratowały nam życie - przyznaje Zabłocki.
Przez kilka godzin z ładowni wydobywał się czarny dym. Tuż przed północą buchnął ogień. W niebo strzeliły wysokie płomienie podsycane przez sztormowy wiatr. Towarzyszyły im snopy iskier. Istniało niebezpieczeństwo, że szalejący ogień ogarnie nadbudówkę, że mogą wybuchnąć znajdujące się pod ładownią zbiorniki z paliwem. Płonący "Pallas" wysłał sygnał May Day. Kapitan podjął decyzję o ewakuacji statku. Po pierwszej w nocy nadleciały dwa śmigłowce. Nie mogły podjąć nikogo z pokładu, bo przeszkadzała wysoka antena radiowa. Piloci poradzili, aby załoga wyrzuciła tratwy i skakała do wody.

Łatwo jest tylko na ćwiczeniach

Statek już wyglądał jak pochodnia. Pękały rozgrzane ogniem stalowe łańcuchy, którymi było związane drewno na pokładach. Płonące kłody i deski pływały po wodzie. Na jedną z nich spadła tratwa, która natychmiast spłonęła. Drugą tratwę porwał silny wiatr. Nie było wyboru, trzeba było spuścić na wodę szalupę.
- Gdy już była na wodzie, okazało się, że nie można odczepić stalowej liny łączącej ją ze statkiem - opowiada Andrzej. - Na ćwiczeniach, przy spokojnym morzu zawsze wszystko jest takie łatwe i proste. W sztormie, w niebezpieczeństwie wygląda to zupełnie inaczej. Fale miotały szalupą uderzając nią o burtę statku. Część osób wypadła, reszta wyskoczyła do lodowatej wody. W kombinezonie nie odczuwa się zimna, ale trudno jest się porozumieć. Ściśle przylega do głowy, nic nie słychać, tylko twarz jest odsłonięta. Ruchy są bardzo skrępowane.
Fala uniosła Zabłockiego bardzo daleko. Nie widział kolegów. Wokół pełno było palących się desek. Usiłował od nich odpłynąć. Z przerażeniem zobaczył, że oddala się od płonącego statku. Od czasu do czasu widział przelatujące w oddali śmigłowce. To dodawało mu otuchy.

Nie chciałem umierać

Mijały minuty, kwadranse. Stracił rachubę czasu, czuł, że słabnie.
- Wystraszyłem się, że ratownicy mnie nie widzą, modliłem się, żeby chociaż omietli mnie snopem światła - z trudem opowiada o tamtych wydarzeniach. - Do głowy zaczęły mi przychodzić różne myśli. Myślałem, że nie przeżyję, że nie zobaczę już żony, córek. Terenia miała wtedy czternaście lat a Ania osiemnaście. Nie chciałem umierać, ale nie miałem już siły, aby walczyć z zalewającymi mnie falami. I w pewnym momencie zrobiło się jasno jak w dzień. Nade mną był śmigłowiec, a z niego na linie spuszczał się ratownik. Założył mi szelki i poszybowaliśmy do góry. Przedtem trzykrotnie zalewały nas wysokie fale. Już w śmigłowcu dowiedziałem się, że w wodzie byłem ponad czterdzieści minut. Całe szczęście, że z wody podejmował mnie duński śmigłowiec. Duńscy ratownicy zawsze schodzą po rozbitka. Inni tylko spuszczają specjalny kosz i trzeba samemu dostać się do niego i obwiązać linkami. Nie miałbym na to siły.
Z 17-osobowej załogi uratowano szesnaście osób. Filipiński kucharz zmarł na zawał serca. Płonący statek zdryfował na mieliznę i w pobliżu Wysp Północnofryzyjskich na Morzu Północnym spłonął doszczętnie powodując katastrofę ekologiczną. Z pękniętych zbiorników wypłynęło paliwo. Zginęło tysiące ptaków i fok. Przyczyną pożaru była prawdopodobnie wada instalacji elektrycznej w ładowni statku.

Uczulony na drewno

Andrzej Łada- Zabłocki parę dni temu wrócił z prawie rocznego rejsu. Był na statku tego samego armatora. Podobnie jak wtedy ze Szwecji i Finlandii wozili na południe Europy drewno. - Uraz został - mówi. - Jestem uczulony, na ogień, drewno, zabezpieczenia. Mam manię sprawdzania każdego pomieszczenia po kilka razy. I przeganiam palaczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński