Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Porwany na śmierć

Roman Laudański, 15 października 2004 r.
To historia jak z piosenki disco polo, ale nie opowiada o zranionej miłości, lecz o chciwości i nienawiści.

Oni byli i są biedni, bo nigdy nie zhańbili się pracą. On ma duży dom, dobre samochody i stajnię pełną koni. I udaną rodzinę - żonę i dwóch synów. Dlatego oni postanowili mu porwać dzieciaka. Dla okupu, dla pół miliona.

Cena sławy

On, czyli Sławek Świerzyński z Woli Łąckiej koło Płocka jest liderem discopolowej grupy "Bayer Full". Przyznaje, że z dziesięcioletniego okresu popularności tej muzyki - pięć lat należało do nich.

Byli pierwsi na listach przebojów z "Majteczkami w kropeczki", "Moją muzyką" czy "Wszyscy Polacy to jedna rodzina". Nagrali wiele płyt, zasmakowali w sławie, zarobili duże pieniądze. Popularność spowodowała, że sam nie robi już zakupów, bo ludzie pokazywali go sobie palcami.

- Nawet w licheńskiej bazylice na mszy podczas podniesienia jakaś kobieta szarpała mnie za marynarkę i prosiła o autograf - kręci głową.

Teraz, gdy disco-polo odeszło w niebyt, nie narzeka. "Bayer Full" gra na weselach i mniejszych koncertach. W Woli Łąckiej i okolicznych wsiach każdy wie, gdzie mieszka "Bayer Full". Duży dom z basenem i stajniami odbiega od okolicznych standardów. Kłuje w oczy.

Sebastian, starszy syn Świerzyńskiego, uczy się turystyki w płockim studium podyplomowym. Nie wygląda na swoje dwadzieścia lat. Spokojny, w przeciwieństwie do młodszego o pięć lat Damiana.

Czwartkowy wieczór

Tamtego czwartku, 16 września tego roku, Sebastian jak co dzień wracał rowerem z sąsiedniej wsi od swojej Kasi.

Trzyipółkilometrową trasę wiodącą przez lasy przejeżdżał w kilkanaście minut. Jednego z porywaczy widywał już wcześniej w tej okolicy. Mijali się na drodze. Dziwne, że obcej twarzy nie zapamiętał nikt inny z okolicznych mieszkańców. Zastąpili mu drogę we czterech.

Dwóch w "kominiarkach", dwóch z odkrytymi twarzami. Rzucili się na niego, zakleili oczy, usta, związali taśmą, sznurem, wrzucili do "malucha". Dla czwartego porywacza nie było już w środku miejsca, odjechał więc rowerem.

- Mniej więcej wiedziałem, w którą stronę jedziemy - wspomina Sebastian. Dojechali do Reszek, nieodległej wsi. Tu, w stodole opuszczonego gospodarstwa przykuli chłopca kajdankami do betonowego słupa i związali. Około dwudziestej, godzinę po porwaniu, zadzwonili do ojca z komórki Sebastiana. - Porwaliśmy ci syna, szykuj pieniądze - usłyszał.

- Pierwszej reakcji nie da się opisać - mówi Świerzyński. - To nienormalna, wręcz nierzeczywista sytuacja! Takie rzeczy mogą się dziać gdzieś daleko stąd, ale nie u nas!

Porywacze wyłączyli telefon Sebastiana i to uratowało mu życie. Do ponownego włączenia potrzebowali numeru PIN, dlatego zdarli mu taśmę z ust. I już nie zakleili.

Uwięziony

- Nogi i ręce związali mi jednym sznurem. Gdy ruszałem nogami, blokowały się ręce, na których miałem ciasno założone kajdanki - powiada Sebastian. - Od początku zastanawiałem się, czy mnie ktoś znajdzie? Modliłem się dużo. Oni od początku próbowali mówić po rosyjsku, ale słabo im szło. Przez pierwszą noc głośno słuchali radia, a ja myślałem, dlaczego nikt tego nie słyszy?

Opuszczone gospodarstwo w Reszkach oddalone jest o kilkaset merów od najbliższych zabudowań. Zrujnowany dom i zabudowania gospodarcze graniczą z dużym sadem. Najlepiej wygląda stodoła pełna słomianych bali. Pomiędzy nimi ukryli Sebastiana. Jak porywacze odjechali rano, to próbował krzyczeć, ale słoma tłumiła głos.

- Zadzwonili w piątek o godzinie dziesiątej i zażądali pół miliona złotych - mówi ojciec. Miały być cztery paczki po 35 tysięcy euro każda. - Nie zdążę... Grozili i kazali zadzwonić na "komórkę" syna za trzy godziny. Sławomir Świerzyński opowiada, że tego dnia dzwonili do niego kilkakrotnie.

Próbowali mówić po rosyjsku, ale on dobrze zna ten język i jak wygarnął im soczystą wiązkę, to nie bardzo wiedzieli, o czym mówi. Od początku domagali się, żeby rodzina nie zawiadamiała o porwaniu policji, ale Świerzyńscy zaufali funkcjonariuszom. Do ich domu potajemnie przybył cały sztab z negocjatorem i psychologiem, którzy radzili, jak rozmawiać z porywaczami.

Oficerowie musieli się ukrywać, żeby porywacze nie zorientowali się, że o wszystkim wie policja. - Bardzo szybko zawiadomili nas i może dzięki temu dzieciak żyje - zastanawia się podinspektor Jarosław Brach z Komendy Powiatowej Policji w Gostyninie.

Wołanie o pomoc

- Powtarzałem im, że chcę rozmawiać z Sebastianem, a oni: nie i nie. Nie?! To nie. Nie będzie pieniędzy! - opowiada ojciec. - Jak nie ma już dziecka, to nie dostaniecie pieniędzy. Policjanci podpowiadali mi, jak z nimi rozmawiać. Kiedy mówić spokojnie, a kiedy huknąć. W piątek wieczorem już ich straszyłem, że jak Sebastianowi spadnie choć włos z głowy, to ich znajdę! Ciągle nie zgadzali się na rozmowę z dzieckiem.

W piątek do zrujnowanego i opuszczonego gospodarstwa wybrała się na orzechy grupa dzieci z Reszek. Gdzie była lepsza baza do zabawy jak nie tu? Trzeba tylko uważać, żeby nie wpaść do studni, gnojownika lub nie spaść ze zrujnowanych stropów. Sebastian usłyszał głosy. Zaczął krzyczeć. Dzieci przestraszyły się i uciekły.

Obława rusza

W sobotę rano porywacze zagrozili, że jak nie dostaną pieniędzy, to zrobią krzywdę Sebastianowi. Ojciec zapytał o sposób przekazania pieniędzy. Nastała cisza.

Policjanci: - Porywacze nie mieli pomysłu na przekazanie okupu. Bardzo się bali, że wpadną. To byli partacze.

Bandyci zagrozili, że jak nie dostaną okupu, to zabiją Sebastiana, a Świerzyńscy i tak mają jeszcze młodszego syna... - W takich chwilach doświadczasz bezsilności, rozpaczy i lęku - opowiada Sławek.

- Nie wiesz, gdzie jest twoje dziecko. Czy ktoś go nie krzywdzi? Nie było w nas histerii, raczej łzy, płacz, który nie przeszkadzał drugiej osobie. W piątkowe popołudnie policjanci zgadzają się na przygotowanie akcji poszukiwawczej.

Świerzyński dzwoni do zaprzyjaźnionych hodowców koni. Już wcześniej stworzyli społeczne patrole poszukiwawcze, które ruszały na pomoc zagubionym grzybiarzom. Koniarze od Wyszogrodu po Kutno, ze stadnin co kilka kilometrów, wstawiali kilkuosobowe patrole do przeczesywania terenu.

Tak było i teraz. Policjanci wyznaczyli kwadrat, po którym poruszali się porywacze. Lasy, jeziora, ośrodki wypoczynkowe. W sobotę od rana do akcji rusza ponad stu policjantów z psami tropiącymi, strażacy-ochotnicy i patrole konne. Policjanci chodzą po wsiach od domu do domu i od kurnika do kurnika. Pytają, wołają i szukają.

W tym czasie ojciec jedzie do człuchowskiego jasnowidza. Słyszy, że Sebastian żyje i przetrzymywany jest w jasnym mieszkaniu w bloku.

Coraz bliżej

Policjanci przeczesują kolejne wsie. Także Reszki. W jednym z gospodarstw, w którym byli już wcześniej, ktoś ich woła i opowiada, że jak wczoraj dzieci bawiły się w zrujnowanym obejściu, to słyszały czyjeś krzyki. Ruszają natychmiast.

- Przeszukaliśmy dom i zabudowania gospodarcze. Dzieci wskazywały na stodołę, ale była pełna słomianych bali. Dopiero jak zaczęliśmy wołać i Sebastian odpowiedział, mieliśmy pewność, że udało się odnaleźć go żywego - opowiadają policjanci. Porywacze w ogóle nie dali mu jeść i pić. Chłopak był skrajnie wycieńczony. Za dwie, trzy godziny mógłby już nie żyć.

- W policyjnej karierze widziałem wiele, ale dla mnie to byli po prostu brutalni bandyci. Ich celem nie było uwolnienie porwanego chłopca. Oni skazali go na śmierć. Z taką siłą zacisnęli mu na przegubach kajdanki, że było widać kości! Chłopakowi groziła martwica.

Jak chce się okupu, to porwanemu daje się jeść i pić. W tym przypadku bandyci godzili się z tym, że on umrze - denerwuje się komendant Brach. Zastanawia się również, czy sąd znajdzie odpowiednią kwalifikację prawną dla bandytów. Ma nadzieję, że nie skończy się na zarzucie uprowadzenia, ale zostaną oskarżeni o usiłowanie zabójstwa!

Dodatkowym argumentem przemawiającym za hipotezą, że Sebastian miał umrzeć w stodole jest to, że dwóch porywaczy pokazało mu swoje twarze.

- Z góry zakładali, że ofiara nie przeżyje!

Sławek: - Policjanci zadzwonili do mnie około trzynastej i powiedzieli, że odnaleźli żywego Sebastiana! I jasnowidz się pomylił, bo to nie był blok, a stodoła pełna siana.

Wadził się z Bogiem

Policjanci mieli problem z uwolnieniem chłopca, bo okazało się, że porywacze przykuli go hiszpańskimi kajdankami, które trudno było otworzyć. Lekarze uratowali dłonie i życie Sebastiana. Sławek Świerzyński nie ukrywa, że jest osobą wierzącą.

Z dumą pokazuje papieską książkę, rozmawiamy pod dużym obrazem "Jezu, ufam Tobie". - Podczas porwania przekomarzałem się z Panem Bogiem. Mówiłem: jak chcesz zabrać mi syna, weź i mnie.

Lider "Bayer Full" co niedzielę śpiewa na mszy świętej z organistą. Po odnalezieniu Sebastiana zamówili mszę dziękczynną. Gdy na zakończenie miał zaśpiewać: "Nie umiem dziękować Ci Panie" załamał mu się głos. - Czułem się jak trębacz z wieży kościoła Mariackiego trafiony strzałą w szyję.

Kwestia czasu

Policja zatrzymała i przesłuchała siedmiu podejrzanych. Zostali zwolnieni. Wszyscy wiedzą, że to byli miejscowi. Dobrzy ludzie wciąż przysyłają Sławkowi esemesy, że syn tego i tego miał przy "maluchu" halogeny, a ostatnio je zdjął. I to pewnie jeden z nich.

Księża grzmieli z ambon: co też się z ludźmi wyrabia, że podnoszą rękę na niewinne dziecko!? I wygląda na to, że ludzie już wiedza, kto to zrobił. Tylko czekają teraz, by oni pochwalili się lub zaczęli dziwnie zachowywać. Świerzyńscy nie mogą się nachwalić policjantów. Jak pochwycą trop, to będą tak długo ścigać, aż znajdą.

Na bramie u Świerzyńskich pojawiła się tabliczka o ochronie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński