Takich podziękowań pan Zbigniew otrzymuje setki. Nie tylko z Polski, ale i Niemiec, Kanady czy Stanów Zjednoczonych, bo i tam ma swoich zwolenników. Na Boże Narodzenie, Wielkanoc, walentynki, imieniny dostaje kartki napisane w różnych językach i fotografie dzieci oraz dorosłych.
Lekarzy nie zastępuję
- Ja tylko pomagam ludziom, którzy mają kłopoty. Jestem bioenergoterapeutą, nie lekarzem - zastrzega Wołasiewicz. - Nie uzurpuję sobie prawa do leczenia. Do bioenergoterapeutów nie przychodzą pacjenci. Podobno powinno mówić się: klient, ale z kolei ta nazwa pasuje bardziej do sklepu.
Uważa, że ludzie koniecznie muszą chodzić do lekarzy i robić badania. I dodaje, że powinni zasięgnąć opinii przynajmniej trzech specjalistów, nigdy zaś jednego.
- Skoro ja też mogę pomoc, to pomagam. Absolutnie jednak cudotwórcą nie jestem
- zaznacza.
Ale i taka opinia o nim krąży, szczególnie wśród kobiet, które nie mogą zajść w ciążę. Polecają go sobie nawet na forach internetowych.
Honorowy ojciec
Opinia
dr n. med. Mariusz Pietrzak, przewodniczący Okręgowej
Rady Lekarskiej w Szczecinie
- W dobie olbrzymiego postępu nauk medycznych lekarze w swojej pracy powinni opierać się na medycynie opartej na dowodach (evidence-based medicine - EBM). Odnosi się to do naukowo uzasadnionego stosowania wyników badań klinicznych do leczenia pacjentów. Uzdrowiciele, można powiedzieć, byli zawsze. Dawali i dają niejednokrotnie niczym nie podpartą nadzieję chorym ludziom. Jedni zakazują kontaktów z lekarzami. Jest to szkodliwa, bezwzględnie naganna praktyka. Inni nakazują wprost konsultacje specjalistyczne. W przypadku chorób, gdzie podłożem jest element czynnościowy, np. niektóre nerwice, wiara pacjenta w "moc" uzdrowiciela może przynieść i przynosi pozytywne skutki. Ta wiara oraz możliwości oddziaływania niektórych bioenergoterapeutów przynosi efekt w postaci wyleczenia. Są przypadki współpracy uzdrowiciela z autorytetem medycznym przy leczeniu określonej grupy chorych. Lekarze, lecząc chorych, nigdy nie powinni zapominać o etyce, sprawiedliwości i godności ludzkiej oraz o bezwzględnym priorytecie dobra osoby chorej nad wszystkimi innymi względami. Pacjent zawsze będzie szukał dla siebie nadziei na wyzdrowienie. Tej nadziei nie wolno nikomu odbierać, a wprost przeciwnie, zawsze trzeba ją dawać. Może na tym polega "fenomen" uzdrowicieli?
Wspomniana na początku Basia L. przyszła do niego dla świętego spokoju, żeby rodzina się nie czepiała.
- Nawet jej mąż u mnie nie był i nie wie, że to ja - żartuje choszcznianin.
Powodów do radości ma wiele, zwłaszcza kiedy dowiaduje się o kolejnym dziecku, które przyszło na świat. Czasem w dość komiczny sposób.
- Gratuluję, ma pan syna! - usłyszał kiedyś w słuchawce telefonu. Zdziwił się bardzo, bo córka Ania jest już dorosła, robi doktorat i niedawno urodziła mu wnuczkę Małgosię. Syna nigdy nie miał i nie spodziewał się go mieć.
Stwierdził, że to z pewnością pomyłka, ale kiedy kobieta uparcie obstawała przy swoim, zapytał, czy chłopczyk ma włosy. Okazało się, że ma, więc Wołasiewicz odparł spokojnie: -To nie mój, bo ja nie mam. Oczywiście za chwilę wszystko się wyjaśniło.
Zdarza się, że zapraszają go na ojca chrzestnego.
- To dla mnie krępujące, bo mogę być najwyżej takim ojcem chrzestnym honorowym - mówi Wołasiewicz.
Od czasu do czasu bywa jednak na komuniach. Ostatnio za Piłą, u bliźniaczek.
Mądry "po tacie"
Część z "jego" dzieci zdała już maturę.
- Rodzice i dziadkowie wtedy dzwonią i mi gratulują. Muszę znowu odpowiadać, że to pomyłka, bo to ich sukces - śmieje się mężczyzna.
Przypomina sobie, jak kiedyś z dawnego województwa tarnowskiego przyjeżdżały wołgą, a potem nyską, trzy małżeństwa. Wszystkie trzy panie zaszły w ciążę i oczywiście powiadomiły go o tym. Teraz jedno z tych dzieci skończyło zawodówkę, drugie przerwało naukę w technikum, za to trzecie dostaje najwyższe oceny.
- On po panu jest chyba taki mądry, bo zawsze ma świadectwo z czerwonym paskiem - oznajmiła jedna z matek.
W Choszcznie spotyka Łukasza, który jest już na studiach. Kiedy się witają, młodzieniec zawsze podkreśla, że gdyby nie Wołasiewicz, to jego i siostry nie byłoby na świecie.
- A czasem po prostu proponuję adopcję i pary godzą się na to. Mam takich znajomych, którzy adoptowali od razu dwójkę: Jasia i Hanię. To wspaniała, szczęśliwa rodzina - opowiada pan Zbigniew.
Niedowiarek na księżowskiej praktyce
Od lat jego nazwisko figuruje w "Złotej Księdze Uzdrowicieli". Można przeczytać w niej, że Wołasiewicz ma tytuł mistrzowski z bioenergoterapii, należy do Krajowego Cechu Radiestetów i Bioenergoterapeutów. Ukończył wiele kursów związanych z niekonwencjonalnymi metodami leczenia.
Długo nie wiedział, że posiada takie zdolności. Ale pewnego razu ciężko zachorował. Kiedy znajomi opowiadali mu o różnych uzdrowicielach, to kpił z nich, bo nie wierzył w takie możliwości człowieka. Choroba nie dawała jednak za wygraną, a medycyna konwencjonalna była bezsilna. Wtedy postanowił spróbować u cudotwórcy. Trafił do Izbicy Kujawskiej, do znanego zielarza księdza Władysława Góry, który powiedział mu, że niepotrzebnie zawraca mu głowę.
- Sam pan jest w stanie sobie pomóc. Innym też - powiedział zdumionemu nauczycielowi matematyki i fizyki z Choszczna.
Zbigniew Wołasiewicz został więc asystentem księdza. Nauczył się sporządzać receptury i wykorzystywać swoje umiejętności energetyczne. Najpierw wypróbowywał je na swojej rodzinie, potem na znajomych.
Trudno być prorokiem u siebie
Wieści o nim szybko się rozeszły. Niektórzy reagowali bardzo sceptycznie, tak jak jego licealna koleżanka, której wnuczka zachorowała na sferocytozę. Trzeba było jej wiele razy przetaczać krew. Opowiedziała o tym podczas kolejnego zjazdu ich rocznika. Ktoś podpowiedział jej, że Zbyszek może pomóc. Obruszyła się, siedziała z nim w jednej ławce i takich właściwości wtedy nie miał. Poprosiła go jednak o pomoc. I uwierzyła, że kolega nosi w sobie uzdrawiającą energię. Zbigniew Wołasiewicz był u tej wnuczki niedawno na przyjęciu komunijnym.
Dla tych, którym pomógł, jest autorytetem. Opowiadają o nim wszędzie, więc poproszono go o przyjazdy do Gorzowa czy do Szczecina. Podczas jednego z nich spotkała go zabawna przygoda. Wśród osób, które weszły do jego gabinetu, były dwie panie z Choszczna. Jedna zapytała, czy ma brata bliźniaka. Wołasiewicz odparł, że nie. Pani nie dawała za wygraną i oznajmiła mu, że w Choszcznie mieszka mężczyzna podobny do niego i słynie z podobnych właściwości. Wołasiewicz zapytał wtedy, czemu do niego nie poszły.
- A co ludzie na to powiedzą? - obruszyła się rozmówczyni.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?