Wymyślili więc, że we wsi w pobliżu Stargardu uruchomią sklep, ze wszystkim, co ludzie zechcą kupować, ale przede wszystkim z artykułami spożywczymi.
Startowali mając w kieszeni prawie 5 tys. zł, własnych i pożyczonych od rodziny. Dziś, po niespełna roku prowadzenia działalności na własny rachunek, są bankrutami.
- Nasz sklep był już trzecim w tej wsi - mówi jego były właściciel. Na początku mieliśmy sporo klientów. Niemal wszyscy brali na zeszyt, mało kto płacił. Regulowali należności, chociaż nie wszystkie, gdy dostawali emerytury, renty, gdy pomoc społeczna wypłaciła zasiłek. Towaru ubywało bardzo szybko, a pieniędzy przybywało znacznie wolniej.
Miesięczne utrzymanie sklepu kosztowało ponad tysiąc złotych: ZUS przeszło 500 zł, dzierżawa lokalu - 400 zł, prąd - 100 zł, eksploatacja samochodu - skromnie licząc 200 zł. Gdy zaczęło brakować pieniędzy na kupno towaru i nie mając innego wyjścia zwrócili się do klientów o spłacenie długów, sklep opustoszał.
- Wielu mieszkańców uważało, że powinniśmy być swego rodzaju pomocą społeczną - mówi pan Jan. Myśleli, że skoro mamy sklep, to musimy mieć też dużo pieniędzy. A nam w tym czasie brakowało nawet na benzynę i telefon. Później okazało się, że nasi klienci wcale nie są tacy biedni, jak mogło się wydawać. Gdy w Stargardzie uruchomiono supermarket, tam pojechali robić zakupy. A my nasz sklep zamknęliśmy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?