Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pani Halina miała szczęście, że trafiła do szczecińskich naukowców. Dostała 20 lat życia w prezencie

Anna Folkan, [email protected]
Dziś pani Halina (na zdjęciu z córką Joanną w jej salonie "Aura”) ma 62 lata. Jest pogodną i uśmiechniętą osobą. Cieszy się życiem. Wszystko dzięki temu, że zaufała wiedzy szczecińskich lekarzy. O jej przypadku 20 lat temu pisały wszystkie gazety. Wycinki zebrała w pamiątkowym zeszycie
Dziś pani Halina (na zdjęciu z córką Joanną w jej salonie "Aura”) ma 62 lata. Jest pogodną i uśmiechniętą osobą. Cieszy się życiem. Wszystko dzięki temu, że zaufała wiedzy szczecińskich lekarzy. O jej przypadku 20 lat temu pisały wszystkie gazety. Wycinki zebrała w pamiątkowym zeszycie Sebastian Wołosz
Nowotwór usunięto zanim pojawiły się jakiekolwiek objawy. Dzięki temu pani Halina przeżyła kolejne 20 lat i do dziś cieszy się dobrym zdrowiem.

Chorują tysiące osób

Chorują tysiące osób

Na terenie naszego województwa z zespołem Lyncha żyje około 7,5 tys. osób. By uniknąć choroby przeprowadza się im kolonoskopię co dwa lata od 25 roku życia.

Dzięki temu wykrywane i usuwane są polipy, które są stanem przedrakowym. Ryzyko wystąpienia nowotworu przy mutacji genu tej choroby wynosi 80 proc., po szybkim wykryciu i wycięciu polipów spada do 30 proc.

W praktyce dzięki badaniom żadna z tych osób nie umiera już na raka jelita grubego.

Była pierwszą pacjentką w Polsce z rozpoznanym zespołem Lyncha. Miała szczęście, że trafiła do szczecińskich naukowców, którzy w czasach, kiedy nie znano jeszcze genów, zaufali swojej wiedzy. To później uratowało też jej dzieci.

Dziś, kiedy wiemy, czym są geny, wydaje się to banalne. Ale w tamtych czasach, 20 lat temu, nie było to takie jednoznaczne. A raka miała jej mama, miała jedna córka, więc ryzyko wystąpienia raka było też u drugiej córki. 20 lat temu pojęcie nowotworów dziedzicznych było czymś dopiero badanym. Szczecińscy naukowcy wiedzieli jednak, że ta wiedza o dziedziczności będzie kolejnym krokiem w onkologii.

- W latach 80. także zajmowałem się nowotworami i ich diagnostyką - mówi prof. Jan Lubiński, lekarz specjalista w dziedzinie patomorfologii oraz genetyki klinicznej, kierownik Zakładu Genetyki i Patomorfologii Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. - Wystudiowałem wtedy w piśmiennictwie, że jest coś takiego jak zespół Lyncha, czyli dziedziczny rak jelita grubego. Sam Lynch na nasze zaproszenie przyjechał nawet kiedyś do Szczecina.

Charakterystyka tego zespołu polega na tym, że w młodym wieku u osób z tej samej rodziny pojawia się rak - głównie jelita grubego i trzonu macicy, ale też innych narządów jajnika, jelita cienkiego, dróg moczowych.

- Kiedyś nie znano jeszcze genów i nie dowierzano, że śledząc historię nowotworów można przewidzieć, kto może być na nie narażony - dodaje profesor. - Postanowiłem się temu przyjrzeć.

W 1989 roku w Pomorskiej Akademii Medycznej powstał Zakład Genetyki. Kierowaniem zakładu zajął się właśnie prof. Lubiński. Jeden z ówczesnych lekarzy Józef Kładny poszukiwał akurat tematu na habilitację.

- Od razu pomyślałem właśnie o zespole Lyncha - wspomina prof. Lubiński. - Wtedy doktor, dziś profesor Kładny pracował nad tym tematem kilka lat. Zbierał rodziny, szukał pacjentów, rozmawiał, namawiał do badań. Pewnego razu trafił na specyficzny przypadek.

W 1994 roku do kliniki trafiła kobieta, której mama zmarła w wieku 40 lat, a powodem zgonu był rak jelita grubego. Kobieta miała 39 lat i taką samą diagnozę. Prawdopodobnie były już nawet przerzuty do jajników. Niestety ta kobieta także zmarła. Był jednak ktoś jeszcze... W szpitalu odwiedzała ją siostra - Halina.

Prof. Kładny wiedział, że ją i braci musi namówić na badania kolonoskopii, by skontrolować stan jelita grubego. Wszystko wskazywało na to, że są modelowym przykładem rodziny dotkniętej zespołem Lyncha.

- Wtedy nawet nie każdy miał w domu telefon - wspomina prof. Józef Kładny z Kliniki Chirurgii Ogólnej i Onkologicznej PUM w Szczecinie. - Wysyłałem więc listy i ankiety do potencjalnych pacjentów. Ale tylko na około 30 proc. z nich przychodziły odpowiedzi. Nie było więc wyjścia, osobiście jeździłem i pukałem do drzwi. Te wizyty zabierały tak dużo czasu, że zdarzało mi się zawitać do kogoś po zmroku. Zawsze byłem uprzejmie przyjmowany, ale namówienie tych osób do badań nie było takie proste.

Tak też było w przypadku pani Haliny.

- Kiedy umierała moja siostra, obiecałam jej, że się przebadam. Poprosiła mnie o to, widziałam jak cierpi - opowiada Halina Sobiech. - Niestety nie dotrzymałam słowa. Stchórzyłam i uznałam, że jest mi to niepotrzebne skoro jestem zdrowa, dobrze się czuję, funkcjonuję. Prof. Kładny "atakował" mnie jednak nieustannie. Po śmierci siostry wysyłał mi do domu broszurki, a nawet przyjeżdżał. Miał mnie na oku. Operował moją siostrę i nie chciał, by los się potoczył.

Na szczęście wszystko obserwowała córka pani Haliny, Joanna. Zrozumiała powagę sytuacji, przekonała mamę i sama zawiozła ją do szpitala.

- Pamiętam jak pan profesor przyszedł któregoś wieczoru i zapytał, czy namówiłam już mamę. Patrzył na mnie i powtarzał, że mama może żyć, że można ją uratować - opowiada pani Joanna. - Te słowa zapadły mi w pamięci. Byłam młoda, nie wyobrażałam sobie, że mamy może zabraknąć. Pan profesor rysował na kartce całe drzewo genealogiczne, tłumaczył. Zaproponowałam mamie, że zawiozę ją do szpitala. Na szczęście się zgodziła i oszukała przeznaczenie (śmiech).

- Na badanie pojechał ze mną też dr Kładny. Zabrał mnie w szlafroku ze szpitala na Pomorzanach swoim autem. Badanie wykonywano w szpitalu przy Unii Lubelskiej - opowiada pani Halina. - Pamiętam, że bałam się. Niestety, od razu okazało się, że w jelicie grubym są zmiany. Odkryto guz w kątnicy. W efekcie później trafiłam na stół operacyjny. Usunięto kilkadziesiąt centymetrów jelita. Uniknęłam jednak chemioterapii. Po operacji wróciłam do normalnego życia. W dobrym zdrowiu dopracowałamdo emerytury. Wychowałam czworo dzieci i doczekałam się wnucząt.

Podczas badania pobrano wycinki. Trzeba było czekać na wyniki badań. A wtedy właśnie profesor Kładny pojechał z rodziną do Karpacza na narty.

- Pamiętam, że pogoda w Karpaczu nie była najlepsza. Kilka dni po przyjeździe odebrałem telefon od prof. Lubińskiego - wspomina prof. Józef Kładny. - Powiedział, że nowotwór się potwierdził i trzeba operować. Że to pierwsza taka sytuacja w Polsce. Zdawałem sobie sprawę, że właśnie pisze się historia polskiej medycyny. Taką świadomość miała także moja żona (także lekarz) i nawet małe dzieci. Byłem w stresie, wiedziałem, że wszyscy patrzą mi na ręce. Kiedy genetyka zaczęła powoli przeplatać się z medycyną klasyczną, nawet znani profesorowie podchodzili do tego sceptycznie. Zarzucali prof. Lubińskiemu, że opowiada głupoty, nie byli w stanie tego zaakceptować. On łamał dogmaty, przełamywał opory. A ja cieszę się, że mogłem w tym uczestniczyć.

Podczas operacji trzeba było usunąć zmianę a także, wedle charakterystyki klinicznej choroby, profilaktycznie trzon macicy oraz jajniki. Pani Halina miała już dzieci. Lekarze przekonali ją, że tylko taka operacja może uratować jej życie. Gdyby nie wykonała w końcu tych badań, rak jelita rozwinąłby się i mogłoby dojść do przerzutów. Zmarłaby w ciągu kilku miesięcy w wieku około 42 lat. Jak na ironię zaraz po tej operacji odkryte zostałyby geny.

Dziś już dobrze wiemy, że za zespół Lyncha odpowiadają pewne mutacje genów. Pani Halina była pierwszą pacjentką w Polsce z rozpoznaniem tego zespołu, którą zoperowano wedle zaleceń światowego piśmiennictwa i tym samym uchroniono ją przed śmiercią z powodu nowotworu, zanim ten zaczął dawać jakiekolwiek objawy kliniczne.

- Od tego momentu minęło już 20 lat, a pani Halina cieszy się dobrym zdrowiem. Oczywiście stale jest pod naszą kontrolą. Chętnie też rozmawiamy z nią na stopie towarzyskiej. To fantastyczny przykład tego, jak można podarować 20 lat życia od tak, w prezencie - cieszy się prof. Lubiński. - Jest namacalnym dowodem na to, że nasza praca ma ogromny sens.

Operacja pani Haliny nie pozostała bez echa. Pisały o tym wszystkie gazety, przeprowadzano programy w telewizji, została nawet zaproszona na zjazd dotyczący nowotworów dziedzicznych, gdzie opowiadała swoją historię.

- Do dziś trzymam w domu pamiątkowy zeszyt ze wszystkimi wycinkami z gazet, także z Głosu sprzed 20 lat - śmieje się pani Halina.

Po takich przeżyciach do badań nie trzeba było już nakłaniać dzieci pani Haliny. Synowie i córki są pod stałą lekarską kontrolą. Dzięki temu we wczesnym stadium choroby u młodszej córki wykryto raka gardła a u starszej raka trzonu macicy. Konieczne były operacje. Dziś obie funkcjonują doskonale. Pani Joanna, córka Haliny, nie zapomniała jednak całkiem o nowotworach. W codziennym życiu pomaga pacjentom onkologicznym.

- Córka prowadzi salon piękności "Aura" na terenie Zachodniopomorskiego Centrum Onkologii na szczecińskim Golęcinie - mówi z dumą pani Halina. - Jej klientkami są pacjentki szpitala, którym tutaj przywracana jest pewność siebie i piękny wygląd. Przyjeżdżam do niej z Dolic, gdzie się przeniosłam. Tam hoduję kury, mam kotka, psa. Czego więcej chcieć do szczęścia? Żyć nie umierać!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński