Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatnia ofiara Heweliusza

Emilia Chanczewska, Krystyna Pohl
W Egipcie płetwonurkowie Barakudy nurkowali do wraku angielskiego transportowca, zatopionego w czasach II wojny światowej. (SS Thistlegorm)
W Egipcie płetwonurkowie Barakudy nurkowali do wraku angielskiego transportowca, zatopionego w czasach II wojny światowej. (SS Thistlegorm)
Tydzień temu, w piątkowy wieczór, grupa dziesięciu nurków ze stargardzkiego klubu wyjechała nad morze, by nurkować przy wraku promu Jan Heweliusz.

W sobotę zeszli pod wodę. Na powierzchnię wypłynęło dziewięciu.

"Nurkowanie to nasze hobby, to nasza pasja, spełnienie marzeń. Z nami będziesz miał możliwość poznania podwodnego świata, do którego tylko nieliczni mają dostęp" - napisali na swojej stronie internetowej płetwonurkowie z Barakudy. Po wypadku zablokowali stronę.

Stargardzki Klub Sportów Podwodnych Barakuda, to klub z tradycjami. Organizują kursy dla nurków, wyprawy na oglądanie podwodnego świata, akcje sprzątania rzek i jezior, ćwiczą nurkowanie pod lodem, biorą udział w konkursach łowiectwa i fotografii podwodnej.

Mieli doświadczenie

Dziś na ich stronie wyczytać można tylko suche oświadczenie:
"W dniu 20 września 2008 r. 10 członków SKSP Barakuda wzięło udział w nurkowaniu na wraku promu Jan Heweliusz, znajdującym się na terenie niemieckich wód terytorialnych. Nurkowanie zorganizowane było przez Centrum Nurkowe w Świnoujściu. Zaplanowane zostały dwa nurkowania, z których pierwsze przebiegło zgodnie z planem. Podczas drugiego nurkowania, z nieustalonych do chwili obecnej przyczyn, jeden z nurków nie wynurzył się na powierzchnię. Partner zaginionego, po bezskutecznej próbie odnalezienia kolegi, zgodnie z procedurami wynurzył się na powierzchnię i zaalarmował instruktorów zabezpieczających nurkowanie. Pomimo przeprowadzenia akcji ratowniczo-poszukiwawczej, zarówno pod jak i na wodzie, płetwonurka nie odnaleziono. Nurkujący posiadali stosowne uprawnienia do płetwonurkowania. Obaj mieli wieloletnie doświadczenie. Postępowanie w tej sprawie prowadzi Komenda Miejska Policji w Świnoujściu."

Zapanowała cisza

Zakończenie kursu dla nurków organizowanego przez Barakudę na jeziorze w Ińsku.

Płetwonurkowie Barakudy przyjęli zasadę, że nie wypowiadają się na temat wypadku.

- Czeka nas najtrudniejszy moment - pogrzeb - mówi jeden z nich. - Pochowamy kolegę, wtedy przyjedzie czas na refleksje.

Od niedawna prezesem Barakudy jest Artur Skoneczny. Jego telefon w ostatnim tygodniu dzwoni bez przerwy. Dziennikarze, ale i przedstawiciele środowiska nurków.

- Odszedł nasz serdeczny kolega, to wielka tragedia dla całego klubu - mówi Artur Skoneczny. - Nie chcemy teraz spekulować, nie chcemy komentować, wydawać opinii. Proszę nas zrozumieć.

Nieoficjalnie wiadomo, że z Barakudą kontaktują się kluby ze Szczecina, Koszalina, Krakowa. Zbierana jest ekipa i sprzęt, by zejść do wraku po ciało kolegi. Także pieniądze, bo taka akcja jest bardzo kosztowna. Niezbędne są konsultacje prawne.

- Wszystko poszło nie tak, złamane zostały zasady - mówi jeden z "barakudziaków". - Latarka była pożyczona, nie było poręczówki (linki zabezpieczającej), zapasowej butli. W takim wraku jest mnóstwo pyłu, mułu, różnych osadów. Jak się to ruszy, wzbije, to i latarka nie pomaga, mimo że z tego wraku jest wyjście na przestrzał.

Rodzina została sama

W 28-letniej historii Barakudy jest to pierwszy taki wypadek, choć kilka lat temu zdarzyła się u nich śmierć. Młody stargardzianin dostał zawału podczas nurkowania w Świnoujściu.

Ten przypadek jest wyjątkowo tragiczny, bo 42-letni Stanisław G. z Grzędzic wpłynął do wnętrza wraku promu i tam zaginął. Do tej pory nie ma odpowiednich służb, które mogą wydobyć jego ciało. Rodzina przeżywa podwójny dramat.

- Próbujemy coś sami zrobić, ale to jest zbyt skomplikowane - mówi pan Adam ze Stargardu, jeden z trzech braci Stanisława. - To muszą być profesjonaliści, klub Barakuda nie ma takiej możliwości. Polskie władze, prokuratura, nie myślą co zrobić, by wydobyć ciało, a przecież jak zdarzy się śmiertelny wypadek na drodze, ktoś uderzy w drzewo, bo jechał za szybko, to przyjeżdża straż i go wydobywa...

Złamanie zasad

Beata Radziszewska ze Stargardu, która była przez wiele lat związana z Barakudą, także z Polskim Związkiem Płetwonurkowania, odbiera telefony od ludzi, którzy oferują pomoc w akcji wyciągania ciała.

- Mam nadzieję, ze względu na rodzinę zaginionego, że dojdzie do tego jak najszybciej - mówi Beata Radziszewska. - Takie wypadki zdarzają się tam, gdzie ludzie chcą poznać to, co niedostępne dla innych. Jednak zarówno pod wodą, jak i pod ziemią są zasady, których nigdy nie można złamać. Bo przecież "chcącemu nie dzieje się krzywda"...

Beata Radziszewska podkreśla, że Barakuda prowadzi długotrwałe, profesjonalne szkolenia podczas których wyrabia u płetwonurków technikę, wydolność, kondycję. Inny z byłych członków klubu, który był w nim do 1991 r., także dobrze ocenia profesjonalizm ówczesnych szkoleniowców i instruktorów nurkowania Barakudy.

- Bardzo dobrze mnie wyszkolili - mówi pan Jarek ze Stargardu. - Zastanawiam się jaka była przyczyna tego wypadku. Mogło ich być wiele. Złe planowanie, brawura nurka, który wziął ryzyko na siebie, albo stało się z nim coś złego, na przykład stracił przytomność. Nie powinno się na pewno zdarzyć, że stracono z nim kontakt wzrokowy.

Ten statek od zawsze miał pecha

Prom samochodowo-kolejowy Jan Heweliusz zatonął w nocy 14 stycznia 1993 roku, w czasie silnego sztormu na Bałtyku.

W tej największej katastrofie w historii polskiej floty handlowej zginęło 55 osób. Nie uratował się nikt z 35 pasażerów, głównie kierowców tirów. Śmierć poniosło też 20 marynarzy. Zdołano uratować jedynie dziewięciu członków załogi. Uratowani do dziś powtarzają, że mogłoby ich być więcej, gdyby lepiej i sprawniej była prowadzona akcja ratownicza.

Prom został zbudowany w 1977 roku w norweskiej stoczni na zamówienie Polskich Linii Oceanicznych. Pływał na linii Świnoujście-Ystad. W swój ostatni rejs wyszedł przed północą 13 stycznia z dwugodzinnym opóźnieniem spowodowanym naprawą furty dziobowej. Uszkodził ją trzy dni wcześniej, po uderzeniu o nabrzeże w Ystad. W podróż zabrał 10 wagonów i 26 tirów. W tamtą styczniową noc nad północną Europą szalał huragan o nazwie Junior. W porywach siła wiatru przekraczała 160 km na godzinę. Wiatr i wysokie fale przechyliły prom, doszło do przesunięcia samochodów i wagonów, co jeszcze przechył pogłębiło. O godz. 5.10 prom przewrócił się stępką do góry. W 6 godzin później zatonął.

Jan Heweliusz nie należał do jednostek określanych lucky ship (szczęśliwy statek). W czasie swojego krótkiego, bo zaledwie 15-letniego żywota, miał aż 28 różnego rodzaju awarii włącznie z pożarem i wywrotkami w portach.

Sprawę zatonięcia promu przez 6 lat rozpatrywały Izby Morskie w Szczecinie i Gdyni oraz Odwoławcza Izba Morska. Ostateczne orzeczenie tej ostatniej wydane w 1999 roku stwierdza, że prom w swój ostatni rejs wyszedł ze Świnoujścia w stanie niezdatnym do żeglugi. Orzeczenie nie mówi o winie, ani nie wskazuje winnych. Gehennę przeżyły rodziny ofiar. Przez wiele lat przed polskimi sądami a także w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu walczyły o prawdę o katastrofie i godziwe odszkodowania. Dopiero 14 lat po tragedii zostały wypłacone wszystkie odszkodowania.

Wrak promu leży stosunkowo płytko, niedaleko wyspy Rugia, poza wodami terytorialnymi Niemiec, w tzw. strefie ekonomicznej. Niemcy nigdy nie uznały wraku za podwodne cmentarzysko. Wrak mimo, że został uznany za bardzo niebezpieczny, od kilkunastu lat jest penetrowany przez nurków polskich i zagranicznych. Pierwsze ekspedycje wyruszyły krótko po katastrofie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński