Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie spotkał Yetiego

Krzysztof Dziedzic
Góry to moja miłość i moja pasja. To także sens mojego - mówi Janusz Adamski
Góry to moja miłość i moja pasja. To także sens mojego - mówi Janusz Adamski Marcin Bielecki
Szczecinianin wszedł na Mount Everest

- W pierwszej chwili poczułem ulgę. To chyba było naturalne, bo dobiegło końca coś, co tak długo trwało. Przecież cały czas miałem tę wewnętrzną obawę, czy uda się wejść, czy ten cały wysiłek nie pójdzie na marne - to odczucia Janusza Adamskiego, pierwszego szczecinianina, który stanął na szczycie Mount Everestu, Góry Gór, mierzącej 8848 metrów nad poziomem morza.
18 maja 37-letni szczecinianin o godzinie 7.30 zdobył najwyższy szczyt świata - Nie miałem kogo wyściskać z naszej ekipy, więc cieszyłem się razem ze wspinaczami, którzy akurat weszli na szczyt od strony tybetańskiej - powiedział po dotarciu na metę Adamski, który był pierwszym Polakiem z pięcioosobowej ekipy szturmującej szczyt. Stanął w miejscu, o którym marzy każdy alpinista na świecie.
Naszej ekipie towarzyszyło trzech miejscowych Szerpów. W drodze na szczyt Polacy przeżyli wiele bardzo trudnych chwil, m.in. upadki w szczeliny.

Sześciu Polaków nie wróciło

Mount Everest to góra, która bardzo długo broniła dostępu do swego szczytu. Dopiero w 1953 roku ekspedycja atakująca go od strony nepalskiej pod wodzą Johna Hunta dokonała pierwszego wejścia. Polacy pojawili się na Evereście dopiero w latach 70. Jako pierwsza zdobyła go Wanda Rutkiewicz (1978). Niecałe dwa lata później 17 lutego 1980 r. Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki dokonali pierwszego wejścia na Mount Everest w zimie.
Mount Everest (inaczej Czomolungma lub Sagarmatha) najwyższy szczyt Ziemi, jest położony w Himalajach na granicy Nepalu i Tybetu. Został odkryty i po raz pierwszy zmierzony w 1852 roku. Nazwa Everest funkcjonuje od 1865 roku i pochodzi od imienia naczelnego geodety Indii, Sir George'a Everesta.
Na Evereście zginęło dotąd prawie 184 wspinaczy, w tym sześciu Polaków. W obecnym sezonie Góra Gór pochłonęła już siedem ofiar. Pierwszymi ofiarami byli trzej Szerpowie, którzy zginęli przysypani przez zwały lodu. Tragiczny wypadek wydarzył się z udziałem czeskiego wspinacza Pavla Kalnego, który po nieudanym ataku odpadł ze ściany i po kilku godzinach zmarł z powodu odniesionych obrażeń. Rodzina przystała na pozostawienie go na górze, co jest dla himalaistów tradycją.
Martyna Wojciechowska pomogła
Adamski był piętnastym Polakiem w historii, który stanął na szczycie Góry Gór. Wraz ze swymi towarzyszami uczynił to w dniu 86. urodzin Papieża Jana Pawła II.
Cała wyprawa trwała 55 dni. Rozpoczęła się 27 marca, ale tak naprawdę to dużo wcześniej, bo już w 2004 roku. - W lutym tamtego roku spotkałem się na wyprawie na Aconcague (prawie 7000 m) ze wspinaczem z Wrocławia Bogusławem Ogrodnikiem - zaczyna opowieść Adamski. - W luźnej rozmowie powstał projekt, by wejść na Mount Everest. W miarę upływu czasu ta luźna wizja zaczęła się przeobrażać w konkretne przygotowania. Ustaliliśmy: kto się czym zajmie, kto za co będzie odpowiedzialny. Bogusław namówił do projektu znaną dziennikarkę telewizyjną Martynę Wojciechowską i wtedy z kopyta ruszyły sprawy finansowe. Pojawili się sponsorzy, a potem pieniądze. Dzięki nim przygotowania do wyprawy nabrały tempa.
Nad terminem wyprawy nie trzeba było się zastanawiać. - To musiała być wiosna, bo wtedy wiatry monsunowe są najsłabsze - wyjaśnia Adamski. - W bazie stawiliśmy się przed Świętami Wielkanocnymi, 14 kwietnia. W ramach okresu aklimatyzacyjnego weszliśmy na Island Peak, mierzący 6189 metrów szczyt w Himalajach.

W górę - w dół, w górę - w dół...

Rodzina Adamskich w komplecie: od lewej z 4,5-letnią Karoliną, 11-letnia Basia oraz żona Anna z 2,5 letnią Martą.
(fot. Marcin Bielecki)

W bazie członkowie wyprawy spędzili święta. W lany poniedziałek, 17 kwietnia, ruszyli do pierwszego obozu, który znajdował się na wysokości 6060 metrów. - Po noclegu mieliśmy pójść do drugiego obozu, ale w nocy zasypało nas na metr i musieliśmy zostać w jedynce - opowiada. - Trochę się uśmiechałem, bo relacjonujące wyprawę media twierdziły, że jesteśmy uwięzieni przez szalejącą burzę śnieżną. A to były tylko duże opady... Jednak faktem było, że skończyło się nam jedzenie i zaczął kończyć gaz. Musieliśmy podjąć decyzję, by opuścić namioty i zrobić rekonensans po okolicy. Po trzech godzinach wyczerpującego szukania po pas w śniegu udało nam się odkopać "depozyt" zaprzyjaźnionej ekipie z Anglii (czyli jedzenie oraz butlę z gazem) i dzięki temu mogliśmy przeczekać na zmianę pogody dwa kolejne dni. Gdy nastąpiła poprawa pogody, wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli do bazy. Oczywiście pożyczony "depozyt" później oddaliśmy.
W bazie członkowie wyprawy odpoczęli kilka dni i znów ruszyli w górę. Pogoda była w miarę stabilna, więc bez przeszkód dotarli do drugiego obozu (6480 m). Po dwóch spędzonych w nim noclegach ruszyli do obozu numer trzy (7200 m) - To był trudny odcinek do przejścia - mówi Adamski. - Co prawda poręczowany, ale stromy. W trzecim obozie spędzili nocleg i... znów zeszli na sam dół do bazy. - Bo to nie był jeszcze atak na szczyt, tylko drugie wejście aklimatyzacyjne - wyjaśnia z uśmiechem Adamski.

Euforii nie było

Na atak szczytowy czekali dwa tygodnie. - Nudziliśmy się piekielnie - przyznaje szczeciński himalaista. - Rytm dnia wyznaczały posiłki. Graliśmy w karty, ale to było trochę za mało. Ile można grać w karty...? Dlatego wolny czas poświęcałem na wycieczki po okolicy. Sam się wspinałem. Podtrzymywałem aklimatyzację, produkowałem czerwone krwinki w organiźmie, utrzymując go w dobrej formie.
Atak rozpoczęli 14 maja. Aklimatyzacja zrobiła swoje, od razu ruszyli do drugiego obozu i tam przenocowali. Następnego dnia wykonali podejście do trzeciego obozu. A następnie do czwartego (7920 m). Wtedy Adamski błysnął formą. - Do czwartego obozu przeszedł jako jedyny z Polaków bez pomocy tlenowej - pisała w swych relacjach z wyprawy Martyna Wojciechowska.
- Chciałem dołożyć w to wejście coś od siebie, podnieść poprzeczkę jeszcze trochę wyżej - mówi skromnie Adamski. To może powinien spróbować wejść bez zapasu tlenu na sam szczyt...? - To byłoby już 100 procent ryzyka. Wejście na Everest bez tlenu za pierwszym razem byłoby niebezpieczne i nierozsądne - ocenia.
I w końcu ostatni etap: z czwartego obozu na szczyt. 18 maja ruszyli o godzinie 0.30. Przejście niespełna kilometra zajęło Adamskiemu siedem godzin. To naprawdę niezły wynik, bo średnia dla ataku szczytowego wynosi około 12 godzin.
Na szczycie spędził około 40 minut. - Nie było wybuchu radości - twierdzi. - Człowiek tak długo się przygotowuje do wyprawy, tak długo ona trwa, że na końcu, na szczycie, nie ma euforii radości. Jest też zmęczenie, które zmniejsza ten wybuch radości. Euforia jest, ale... pół godziny wcześniej. Gdy już wiadomo, że się uda.

Zabrał kawałek góry

A dlaczego wszedł sam, a nie wspinał się z partnerami z wyprawy? - Himalaizm to nie jest sport zespołowy - tłumaczy Adamski. - Oczywiście pomijam sytuacje awaryjne, kiedy każdy może liczyć na pomoc partnera z zespołu. Na wysokości 8000 m różnice w wydolności organizmu są tak duże, iż rzadko himalaiści idą w zwartym zespole. Każdy ma także do dyspozycji ograniczoną ilość tlenu i nie ma możliwości, aby wzajemnie na siebie czekać. Na takiej wysokości trwa ciągła walka z czasem... Po południu pogoda często się załamuje.
Adamski nic nie zostawił Mount Everestowi na pamiątkę. Za to zabrał ze szczytu kawałek górskiej skały. Przyjrzał się zatkniętym na szczycie buddyjskim flagom modlitewnym, a także małym obrazkom Buddy oraz Dalajlamy, zostawionym przez Szerpów. - Siedziałem na śniegu i chłonąłem zapierający widok, byłem na Evereście! - wspomina. Po 40 minutach ruszył szybko w dół. Czuł, że pogoda nie jest stabilna.
Miał świetne przeczucie. Po godzinie 11 rozpętało się piekło. - Pióropusze śniegu wyglądały bardzo groźnie - opowiada. - Boguś Ogrodnik był w tym czasie na grani. Zejście kosztowało go bardzo dużo sił. Siedziałem w namiocie i wpatrywałem się w wejście. O godzinie 17 ktoś rozsunął zamek... Wciągnąłem Bogusia do namiotu, obaj wiedzieliśmy jakie miał szczęście - wspomina poruszony.
Czy podczas wejścia i zejścia szczecinianin nie natknął się na jakieś zwierzę...? - Jeżeli chodzi o stwora zwanego Yeti, to go nie ujrzałem - uśmiecha się Adamski. - Za to było dużo ptaków. Podlatują nawet na wysokość 8 tysięcy metrów.
Nie wygrał z przeciwnikiem, ale z przeciwnościami
Czym dla Janusza Adamskiego było wejście na Mount Everest? - Realizacją marzeń, kontynuacją tego co robię od 2001 roku - wyjaśnia. - A robiąc sportowe porównanie: to jak zdobycie złotego medalu. Choć nie był to triumf nad przeciwnikiem, lecz nad przeciwnościami i ludzką słabością.
Czy były momenty, kiedy się zwyczajnie bał? - W trakcie wejścia na szczęście nie było sytuacji, które wywoływałyby strach. Myślę, że to kwestia doświadczenia i górskiej dojrzałości. Były raczej obawy: czy nie przyjdzie załamanie pogody, czy nie zawiedzie aparatura tlenowa, czyli linia poręczowa wytrzyma.
A czym są dla niego dwa miesiące bez rodziny? - Naturalną tęsknotą - twierdzi. - I nie chodzi o góry. Gdy się wspinamy, to myślimy o górze, o tym co robimy. Jednak gdy leżymy w namiocie to wtedy przychodzą na myśl najbliżsi. I jest problem...
Skąd ta fascynacja górami? - Góry lubiłem od zawsze, ale długi czas zainteresowanie nimi kończyło się na Tatrach - wyjaśnia. - Bywałem często w górach, gdy uczęszczałem do szkoły średniej i na studia. Ale wówczas wiązały się z moją chęcią podróżowania, a nie z czystą fascynacją nimi. Dopiero po wejściu na Pik Lenina (7134 m w Górach Pamiru) zapragnąłem zdobywać najwyższe szczyty.
Śni mu się po nocach
I co dalej, po Mount Evereście? - Teraz trochę odpocznę - mówi Adamski. - Moim celem jest teraz Korona Ziemi, czyli zdobycie najwyższych szczytów na poszczególnych kontynentach. Ale to dopiero za... rok.
Zwłaszcza jeden z tych szczytów, choć stosunkowo niezbyt wysoki (5642 m) śni się Adamskiemu po nocach. To Elbrus na Kaukazie, najwyższy w Europie, na który szczecinianin już się wdrapywał. - Byłem tak blisko, 30 metrów przed szczytem - opowiada.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński