Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie chowam głowy w piasek

- Dziękuję. Paweł Kozłowski 95 722 57 72 [email protected]
fot. Tomasz Molski/ZIP-H/Krzysztof Rybiński ma 55 lat, m.in. były prezes NBP. Obecnie prowadzi własną działalność. Mówi się o nim, że jest jedynym polskim ekonomistą, który potrafi powiedzieć prawdę. Do Gorzowa przyjechał na VII Regionalne Spotkanie Przeds
fot. Tomasz Molski/ZIP-H/Krzysztof Rybiński ma 55 lat, m.in. były prezes NBP. Obecnie prowadzi własną działalność. Mówi się o nim, że jest jedynym polskim ekonomistą, który potrafi powiedzieć prawdę. Do Gorzowa przyjechał na VII Regionalne Spotkanie Przeds
- To ostatni dobry rok. Szacuję, że przynajmniej 100 tys. ludzi na budowach i wokół straci pracę, a wiele firm straci możliwość zbytu. Trzeba być na to przygotowanym – mówi ekonomista prof. Krzysztof Rybiński.

- Kim są biurwy?

- Biurwy, w potocznym rozumieniu tego słowa, to urzędnicy, którzy wykonują nikomu niepotrzebną pracę. I za to są bardzo dobrze nagradzani, bo przeciętna pensja w administracji publicznej jest o 30 procent wyższa niż w przemyśle. Określenie biurwy nie dotyczy ciężko pracujących urzędników, którzy faktycznie świadczą usługi potrzebne obywatelom i biznesowi. Byłoby dobrze, gdyby osoby określane jako biurwy przestały pracować w administracji i podjęli pracę bardziej produktywną, np. w przemyśle lub usługach.

- Ale armia urzędników to problem, z którym nie potrafią sobie poradzić kolejne rządy i premierzy.

- Ograniczenie zatrudnienia w administracji publicznej, w mądry sposób, w dłuższym okresie stwarza możliwości szybszego rozwoju. Rozbudowany aparat państwowy kosztuje. Pokazałem, że w ciągu ostatnich czterech, pięciu lat zatrudnienie w administracji publicznej wzrosło o 100 tys. ludzi. W 1990 roku było 159 tys. urzędników, teraz jest trzy razy więcej. 20 lat temu był socjalizm i centralne planowanie, teraz mamy kapitalizm i gospodarkę rynkową. To jest chore. Dopiero obecnie widać próby ograniczenia zatrudnienia. Z danych GUS-u wynika, że po raz pierwszy od 20 lat zatrudnienie w administracji publicznej się ustabilizowało, nawet lekko spadło. Burza medialna przyniosła skutek. Być może jest to przełom.

- Czy Polacy odczuli pierwszą falę kryzysu? - Tak, ale odczuliśmy to w mniejszym stopniu niż w innych krajach. Statystyki pokazały, że recesji nie było. Są co do tego wątpliwości, bo w 2009 roku dramatycznie załamały się wpływy podatkowe. Bezrobocie wzrosło, firmy miały przejściowe kłopoty. Ale były znacznie mniejsze niż w czasach załamania koniunktury w latach 2001-2002. Wtedy załamały się rynki wschodnie oraz popełniono błąd w polityce pieniężnej. Za wysoko podniesiono stopy procentowe i to osłabiło koniunkturę. Tamten kryzys był znacznie bardziej odczuwalny, niż w 2009 roku po upadku Lehman Brothers.

- Zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że nie odczuliśmy tego kryzysu, bo do końca w niego nie uwierzyliśmy? I dalej wydawaliśmy pieniądze, które zasilały rynek. - Jest kilka czynników, które wtedy razem zadziałały. Trudno powiedzieć, który jest najważniejszy. Aspekt psychologiczny i retoryka, że damy radę na pewno pomogły. Ale nie sądzę, by był to najważniejszy czynnik. Pomogły inne rzeczy. Załamanie złotego spowodowało, że polscy eksporterzy świetnie sobie radzili. Mogli zatrudniać ludzi, a nie zwalniać. Polskie banki nie inwestowały w toksyczne instrumenty finansowe, więc nie miały strat. Wcześniej, przed kryzysem, z zupełnie innych powodów, zostały obniżone podatki. W kieszeniach mieliśmy więcej pieniędzy i to pomogło podtrzymać konsumpcję. Można powiedzieć, że Polska miała trochę szczęścia. Kolejnym czynnikiem był wzrost wydatków rządowych. To był ten moment, kiedy Polska dostała pieniądze z Unii i rozpoczęliśmy potężne inwestycje publiczne. To wszystko razem składa się na aurę zielonej wyspy. Ale niektóre z tych czynników będą nieobecne, kiedy uderzy w nas druga faza kryzysu.

- Może więc lepiej byłoby przemilczeć najbardziej czarne scenariusze ekonomiczne, by Polacy nie wpadli w panikę? - Gdybym dziś wciąż był wiceprezesem Narodowego Banku Polskiego albo ministrem z pewnością w wypowiedziach nie mówiłbym tak otwarcie o ryzykach. By nie wpływać negatywnie na Polaków. Ale jestem rektorem prywatnej uczelni i ekonomistą. W takiej roli, jako ekspert, uważam, że mam obowiązek powiedzieć, jakie ryzyka kryją się na horyzoncie. Lepiej wiedzieć o tym, co ma się wydarzyć i się do tego przygotować, niż chować głowę w piasek. A my, niestety, w wielu przypadkach tak robimy. Idzie kryzys demograficzny. Ludzie nie zdają sobie sprawy, co to znaczy, kiedy po 2018 roku Polska zacznie się starzeć. Zacznie nam w dramatycznie szybkim tempie przybywać rencistów i emerytów. Dochodzi kryzys energetyczny. Jeśli dość szybko nie będziemy budowali bloków energetycznych, to za trzy, cztery lata będziemy mieli do czynienia z blackoutami, takimi jak ten w Szczecinie. Finanse publiczne będą pod ogromną presją. Jeżeli gospodarka nie będzie rozwijała się w tempie czterech procent, tylko spowolni, co się na naszych oczach już dzieje, finanse publiczne mogą zacząć się rozlatywać. O tych rzeczach trzeba mówić.

- Dlatego tak bardzo różnią się opinie ekonomistów w Polsce? Z jednej strony słyszymy o wzrostach i zielonej wyspie. Z drugiej o nadejściu złych czasów. - Jest tendencja, by być politycznie poprawnym. Wszyscy starają z grubsza powtarzać to samo, by za bardzo się nie wyróżniać. Bo z tym wiąże się pewne ryzyko reputacyjne. W Polsce jest jednomyślność: teraz 2,5-procentowy wzrost, a później wrócimy do długoterminowego, czteroprocentowego wzrostu i wszystko będzie dobrze. Ja pokazuję, że pewne czynniki przestaną działać i powrót na tę ścieżkę będzie bardzo trudny. Na przykład fundusze unijne. To ostatni rok dużych inwestycji infrastrukturalnych. Będzie dramatyczny spadek. Biorąc sterydy w postaci funduszy unijnych rośniemy dziś w tempie czterech procent. Kiedy sterydy przestaniemy podawać, biegacz tak szybko nie pobiegnie, a ciężarowiec tyle nie wyciśnie. Ludzie muszą zrozumieć, że dwa procent dla Polski to dramat. Finanse publiczne na dłuższą metę nie będą w stanie funkcjonować. Są potrzebne poważne reformy, a tych za dużo nie ma. Rysują się gdzieś na horyzoncie po expose premiera, ale nie w takim stopniu, w jakim są potrzebne.

- W swych felietonach przekonuje pan, że to ostatnie dobre czasy dla Polski. Jaki scenariusz czeka nas od drugiej połowy 2012 roku.? - Trudno jeszcze opisać precyzyjnie, kiedy kryzys dokładnie się zacznie. Czy to będzie trzeci kwartał tego roku, czy okolice 2013. Z pewnością będzie recesja w Unii Europejskiej. W strefie euro może nawet będzie bardziej głęboka. A więc z zewnątrz przyjdzie do nas impuls recesyjny. Będą poważne problemy w strukturze bankowej w Unii, które też odbiją się na nas, bo trzy czwarte sektora bankowego w Polsce jest własnością kapitału zagranicznego. Rynki eksportowe będą się kurczyły. Kredyty będą mniej dostępne, bo banki-matki we Francji, Niemczech, Austrii czy Włoszech będą kazały zakręcić polskim bankom kurek z kredytami. Będzie ciężej finansować rozwój. Wydatkowanie funduszy unijnych dramatycznie spadnie. To ostatni dobry rok. Szacuję, że przynajmniej 100 tys. ludzi na budowach i wokół straci pracę, a wiele firm straci możliwość zbytu. Trzeba być na to przygotowanym. Na to wszystko nałoży się jeszcze zaciśnięcie polityki fiskalnej. Minister finansów przedstawił projekt budżetu, który zakłada, że będziemy ograniczać wydatki publiczne i podwyższać podatki. Wszystko razem to za dużo, byśmy dali radę szybko rosnąć. To wszystko wpędzi nas w 2013 roku w pierwszą od 20 lat recesję. Oby nie za głęboką.

- Mamy spłacać kredyty, nie zaciągać nowych i oszczędzać? - Polacy już niedługo sami dojdą do tego wniosku. W sytuacji, kiedy rośnie ryzyko, że jeden z członków rodziny straci pracę, będą odkładali w czasie zakupy, rezygnowali z kredytów, które będą droższe. Nasz dotychczasowy styl życia zostanie poddany bolesnej weryfikacji.

- Dość wysoko ocenił pan expose premiera. Czy zapowiedziane przez niego reformy mogą jeszcze uchronić nas przed głęboką recesją? - Mogą pomóc. To, co premier powiedział to absolutne minimum, byśmy wrócili na ścieżkę szybkiego wzrostu gospodarczego. Ale z tego minimum coraz mniej zostaje. Z każdym miesiącem wyszarpywane są kolejne elementy expose i tych reform może nie będzie, albo będą później i to rozwodnione. Po czterech latach całkowitego braku reform w końcu coś się dzieje. Mówimy o wieku emerytalnym, przywilejach służb mundurowych, minimalnej reformie KRUS-u. Ale to za mało.

- Na tydzień przed przyjazdem do Gorzowa poprosił pan czytelników swego bloga, by przedstawili opinie na temat województwa lubuskiego: jakie mamy atuty, szanse, jakie ryzyka mogą pogrążyć nasz region. Jakie wpisy dominowały? - Przede wszystkim zwracano uwagę na ryzyka. Województwo lubuskie jest drugim z najmniejszych w Polsce, jeśli chodzi o wielkość gospodarki. Powinno więc tym bardziej wspólnie pracować, by osiągnąć sukces. A jest podzielone. Na podregion gorzowski i zielonogórski. Czytelnikom bloga województwo jawi się jako region z problemami w finansach publicznych. Pojawił się wpis o potężnym zadłużeniu szpitali. Były też sugestie, że są historyczne i gospodarcze sukcesy, na których można budować jego przyszłość. Pojawiły się wpisy o możliwym zagłębiu winiarskim, które za 10 lat może produkować rieslingi na taką skalę, jak być może podobne regionu w Niemczech. Pojawiły się odwołania do historii Santoka i bramy Polski. W regionie są rzeki, wokół których można budować sukces. Były przykłady dobrych inwestycji publicznych. Ale przeważyły głosy krytyczne. Najsilniejszy był głos, że województwo lubuskie to sztuczny twór i nie wiadomo, czy jest racja jego bytu. Że być może lepiej by było, gdyby północ należała do zachodniopomorskiego, a południe do Dolnego Śląska. Nie jestem ekspertem od spraw regionalnych, ale chciałem posłuchać, co ludzie z regionu mają do powiedzenia we własnych sprawach. Zasmuciło mnie to, że na tak małym obszarze, tak bardzo można się pokłócić. Pierwszym krokiem, jaki można zrobić, to przestać wewnętrznie walczyć ze sobą. Z danych za ostatnie kilka lat wynika, że województwo lubuskie rozwijało się w tempie nieco powyżej tego, co średnia kraju. Traci dystans do bogatszych województw. By to zmienić potrzebna jest jedność i wspólna wizja tego, co razem można osiągnąć. Przy podzielonym województwie ten dystans do bogatszych regionów może się tylko powiększyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska