Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Należę do grupy osób, które nigdy nie mówią nie. Rozmowa z Grzegorzem Grzeszczykiem

Oskar Masternak
Grzegorz Grzeszczyk szczecinianin, klarnecista, którego kariera rozwija się w zawrotnym tempie. Od trzech lat mieszka w Bangkoku, gdzie gra w orkiestrze i wykłada na wyższej uczelni. Dodatkowo w ostatnich dwóch latach zespół, którego jest członkiem został uchonorowany Fryderykiem.

- Przez kilka lat nie rozmawialiśmy ze sobą. Wiem, że skończyłeś szczecińską szkołę muzyczną i to w sumie wszystko. Jak to się stało, że znalazłeś się w dalekim Bangkoku?

- Właściwie całym moim życiem kierują przypadki i znajomości. Tak jak mówisz, skończyłem Liceum Muzyczne w Szczecinie i jak większość moich kolegów z klasy wybrałem uczelnię muzyczną. Dostałem się na gdańską akademię. Moją pasją jest klarnet basowy, ale w całym kraju nie ma osobnej klasy tego instrumentu. Musiałem studiować grę na klasycznym klarnecie, ale nigdy nie czułem połączenia z tym instrumentem. Z basem, to od razu zaskoczyło.

- A co na to twoi nauczyciele na akademii?

- Moim nauczycielem był profesor Bogdan Ocieszak i już na pierwszym roku powiedziałem mu, że chcę grać na klarnecie basowym i w tym chcę się specjalizować, a w kwestii zwykłego klarnetu, to się nie dogadamy. Profesor z początku nie był przekonany do tego pomysłu. Już wtedy wiedziałem co robię. Kwestią przypadku było to, że akurat na moim pierwszym roku w Szczecinie odbywał się pierwszy Festiwal Klarnetowy, w którym mogli prezentować się studenci. Chciałem wystąpić właśnie z solowym utworem na bas.

- Udało Ci się przekonać swojego profesora?

- Było ciężko, ale w końcu jechałem do „swoich” i to był jeden z głównych argumentów. Po wielu rozmowach się zgodził, a ja wróciłem do niego z wyróżnieniem z tego Festiwalu. Ten sukces zmienił całkowicie podejście profesora do mnie i klarnetu basowego.

- Dobrze, a skąd ten Bangkok?

- Udało mi się pojechać w 2011 na wymianę, na Erasmusa do Holandii. Oczywiście szukałem miejsca gdzie można studiować solowy bas klarnet. W tamtym momencie były tylko dwie uczelnie w Europie, które miały taki kierunek i obie w Holandii. Wybór padł na Rotterdam, ponieważ tam wykłada „przekozak” (mistrz w czymś - przyp. red.) tego instrumentu Henri Bok. Początkowo pojechałem na pół roku i od razu złapałem świetny kontakt z profesorem. Połączyła nas miłość do basu. Później skończyłem studia w Polsce, ale postanowiłem kontynuować naukę właśnie w Rotterdamie. I tu pojawia się Bangkok. Zanim zaczął się rok akademicki zadzwonił do mnie profesor Bok i powiedział, że w Tajlandii szukają klarnecisty basowego.

- Od razu się zgodziłeś?

- Należę do osób, które nie mówią nie. Jeśli odmawiasz, tracisz dużo możliwości. Nawet jak coś nie wyjdzie, to się czegoś nauczysz. Zgodziłem się i z miejsca zamiast studentem zostałem wykładowcą i muzykiem w orkiestrze. I tak już mija trzeci rok, jak tam mieszkam.

- Czułeś się rzucony na głęboką wodę?

- Dokładnie. Nie było to gładkie przejście między życiem studenckim, a pracą. Od razu zostałem wykładowcą akademickim, szefem bas klarnetów w orkiestrze, a to wszystko na drugim końcu świata.

- Co to jest za orkiestra?

- Jest to Orkiestra Narodowa. Największy problem Tajów jest taki, że chcąc mieć orkiestrę symfoniczną, muszą w całości kompletować ją z zagranicznych muzyków. To wynika z zupełnie innej kultury muzycznej, dla której to nasze dźwięki są czymś egzotycznym. Tam nie ma tradycji orkiestr - w całej Tajlandii są chyba tylko cztery składy - dlatego król Tajlandii sponsoruje orkiestrę narodową, która jest jego wizytówką.

- Skąd pochodzą członkowie orkiestry, w której grasz?

- To dziwne, ale chyba najwięcej jest Łotyszy. Są również Amerykanie, Australijczycy i oprócz mnie jeszcze jeden Polak, który już od 10 lat tam mieszka.

- Jest też jedna, główna akademia muzyczna?

- Właśnie nie. Tajlandia jest dużym państwem i w samym Bangkoku jest pięć wyższych uczelni muzycznych. Wszystkie uczelnie są prywatne. Ta, w której ja uczę, jest najdroższa. Chodzą do niej dzieci bogatych rodziców, elit. Oczywiście muszę też uczyć gry na zwykłym klarnecie, choć kilku studentów zainteresowało się basem.

- Jak wygląda Twoja praca ze studentami?

- Jest to ciekawe doświadczenie. Ci ludzie wyrośli na swojej tradycyjnej muzyce i nie zawsze rozmumieją muzykę Europejczyków.

- Bangkok to ogromne miasto, odnajdujesz się już w nim?

- Pierwsze miesiące to było całkowite zderzenie się z obcą kulturą. Przede wszystkim ludzie są zupełnie inni, w pozytywną stronę. Wszyscy są zawsze uśmiechnięci i bardzo pomocni. Jak masz jakiś problem, to zawsze tobie pomogą. Jest też coś dziwnego, co odczuwam na codzień. Mianowicie oni z dużym szacunkiem podchodzą do Europejczyków. Nie wiem z czego to wynika, ale tak jest.

- Spotkały cię jakieś nieprzyjemności w ciągu tych trzech lat?

- Nikt nigdy mnie nie zaczepił na ulicy, choć wracam do domu o różnych porach. Jedynym problemem jest kuchnia tajska, która jest bardzo pikantna, a ja jakoś nie lubię ostrego jedzenia. Też nie mogłem się przyzwyczaić do pewnych obyczajów. Jeszcze teraz zdarza mi się na powitanie wyciągnąć do kogoś rękę, co jest tam źle odbierane. Trzeba się ukłonić na przywitanie. Jest też zachowana hierarchia. Zawsze pierwszeństwo ma osoba starsza i lepiej sytuowana. Nawet nauczyciel ma pewne przywileje, co u nas rzadko się zdarza.

- Jakim miastem jest Bangkok?

- Szalonym! Tam mieszka dziesięć milionów osób, jest mnóstwo turystów. Jak każda metropolia jest też miastem pełnym kontrastów. Wśród drapaczy chmur na ulicach żyją tysiące bezdomnych ludzi. Jeszcze raz podkreślę, że czuję się tam bardzo bezpiecznie. Choć kobiety powinny nocą na siebie uważać. Przez liczbę turystów, którym na wakacjach puszczają wszelkie hamulce, człowiek sam trochę czuje się jak na urlopie, co po pewnym czasie może zmęczyć.

- Mieszkając za granicą odczuwasz czasem tęsknotę za krajem i Szczecinem?

- Generalnie bardzo tęsknie. Szczecin mi się bardzo podobał i nadal podoba. Miałem tutaj dobre życie. Zawsze była możliwość by gdzieś pójść i pogadać ze znajomymi. Tutaj zawsze byli fajni ludzie, z którym ido dziś utrzymuję kontakt. Może to zabrzmi dziwnie, ale najmilej wspominam starą siedzibę filharmonii. Spędziłem tam mnóstwo czasu, praktycznie byłem na każdym piątkowym koncercie.

- Zmieńmy temat. Skąd w Twoim życiu wziął się jazz?

- Też trochę z przypadku. To wyszło przez klarnet basowy, który w jazzie jest szeroko wykorzystywany. Na studiach zacząłem słuchać między innymi Erica Dorphiego, który był ikoną basu. Wtedy zaczął mnie jarać free jazz i sam zacząłem się w to bawić. Znowu, dzięki zbiegowi okoliczności, ktoś zaproponował mi pracę w zespole i tak to się zaczęło.

- Zapytałem o jazz, ponieważ dwa lata z rzędu udało się tobie sięgnąć po najważniejsze w Polsce wyróżnienie w świecie muzyki, czyli Fryderyka. Jak do tego doszło?

- Fryderyki otrzymał Nikola Kołodziejczyk, a ja jestem członkiem jego orkiestry. Poznaliśmy się jeszcze w czasie studiów. Nikola napisał utwór na wrocławski festiwal Jazztopad. Jest tam partia klarnetu basowego, której nie chciał się podjąć żaden klarnecista. Partia rzeczywiście była trudna, ale też mało kto wierzył w powodzenie tego projektu. Nie spojrzałem nawet w nuty i od razu się zgodziłem.

- Co to był za utwór?

- To był utwór napisany na orkiestrę, trochę w bigbandowym stylu. Klasyczny skład uzupełnia właśnie klarnet basowy, rożek angielski i kwartet smyczkowy. Później go nagraliśmy, za co został nagrodzony Fryderykiem w kategorii fonograficzny debiut roku. Dzięki temu projektowi narodziła się Nikola Kołodziejczyk Orchestra, która osiąga kolejne sukcesy.

- Jak przyjąłeś to wyróżnienie?

- Przed pierwszym Fryderykiem byłem pewny, że go dostaniemy. To była zupełna nowość na rynku, powrót do bigbandów i dużych składów jazzowych. Wtedy to był zupełny szał. W tym roku startowaliśmy w kategorii jazzowy album roku. Znów miałem przeczucie, że otrzymamy tę nagrodę. Płyta jest świetnie napisana. Jest to połączenie muzyki barokowej z jazzem. Czegoś takiego i na tym poziomie jeszcze nie było. To musiał być sukces! Siedzieliśmy na scenie podczas ogłaszania werdyktu i znów poczułem ogromną radość, gdy dowiedziałem się, że nas wyróżniono. Wskoczyła w nas taka energia, że nasz występ na tej gali był niesamowity.

- Skąd wzięła się u ciebie pasja do klarnetu basowego?

- To jest dobre pytanie! Tak na prawdę, to nie wiem. Pamiętam dobrze moment, w którym po raz pierwszy zobaczyłem ten instrument. Jako ośmiolatek byłem z klasą na jakimś koncercie edukacyjnym w filharmonii i mój przyszły nauczyciel, pan Piechocki wyszedł na scenę właśnie z basem. Już sam wygląd przykuł mój wzrok. Później w szkole średniej Krzysiek Kowalczyk, nasz kolega, poprosił bym zastąpił go na jakimś koncercie. Pożyczył mi swój bas i tak się zaczęło. Głównie zachwycił mnie dźwięk. W każdym utworze zawsze linia basu była dla mnie najważniejsza. Z jakiegoś powodu ciągnie mnie do niskich tonów. Bas musi być!

- Masz już jakieś plany na przyszłość?

- Wrócić do Europy i skoncentrować się na graniu. W Tajlandii mam dużo pracy i nie mam czasu grać solo. Tylko na wakacjach mogę sobie na to pozwolić. Chcę być solistą i w tym widzę swoją przyszłość.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński