Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najsłynniejszy polski musical wraca do Szczecina. Janusz Józefowicz zdradza nam szczegóły

Małgorzata Klimczak
Andrzej Wisniewski / Polskapresse
Zrealizował najsłynniejszy musical w Polsce, stworzył pierwszy prywatny teatr, przyczynił się do powstania sceny kabaretowej Czarnego Kota Rudego w Szczecinie, gra w filmach, reżyseruje w teatrach w całej Polsce, a w maju odwiedzi Szczecin – Janusz Józefowicz, człowiek orkiestra.

W maju przyjeżdża pan do Szczecina z musicalem „Metro”. Spektakl ma już ponad 30 lat, ale jego popularność nie słabnie. Przez ten czas zmieniła się rzeczywistość, czy spektakl też się zmienił? Czy nadal jest to historia młodych ludzi, którzy podejmują pierwsze ważne decyzje w życiu?

- Spektakl się właściwie w ogóle nie zmienił. To świadczy o tym, że temat, który poruszyliśmy 30 lat temu, jest wciąż aktualny. Młodzież wciąż ogląda siebie na tej scenie. Identyfikacja widzów z artystami jest jeden do jednego. Zmienione są tylko życiorysy tych ludzi, którzy zawsze opowiadali o sobie. Grzesiek Kowalczyk 30 lat temu opowiadał o tym, że tłukł węgiel w kopalni, a potem wyszedł z niej na kolanach i chciał zostać artystą. To była jego osobista historia. A dzisiaj ludzie opowiadają swoje historie. Natomiast teksty piosenek i dialogi cały czas są te same.

ZOBACZ TEŻ:

Czy młodzież dzisiaj mówi o tym spektaklu inaczej niż młodzież 30 lat temu?

- Wiele rzeczy się zmieniło, ale moment wchodzenia w życie młodego człowieka, idealistyczny obraz świata, który weryfikuje życie, nie zmienił się. Wchodząc w życie młody człowiek widzi świat czarno-biały i dopiero po jakimś czasie dochodzi do niego, że życie to jest sztuka kompromisu i dokonywania pewnych wyborów. Wszystkie sekwencje o pieniądzach, które rządzą światem, są nadal aktualne. Na początku to kontestujemy, jako młodzi i niezależni ludzie, a potem ten system nas wchłania i tu się niewiele zmieniło. Dzisiaj młodzież na widowni ogląda ten spektakl z wypiekami podobnie jak 30 lat temu ich rodzice.

„Metro” 30 lat temu było pierwszym profesjonalnym musicalem, którym polska publiczność się zachłysnęła. Przez te 30 lat powstało wiele innych musicali, również u pana w Studio Buffo. Dzisiaj widzowie podchodzą spokojniej do tego gatunku?

- Forma spektaklu się nie zmieniła. Scenografia Janusza Sosnowskiego jest bardzo prostą scenografią. Natomiast na pewno pierwsze wrażenie, jakie robiło „Metro” jest nieporównywalne z niczym, bo wszystko wtedy było po raz pierwszy. Po raz pierwszy był musical, po raz pierwszy odbyła się prywatna produkcja, po raz pierwszy młodzi ludzie mogli wejść na scenę zawodową, po raz pierwszy były castingi. Dlatego energia pierwszej obsady jest nieporównywalna z niczym. Jednak my przecieraliśmy pewien szlak i nikt nie dawał nam gwarancji na to, że to się uda. Bardzo ciężka praca całego zespołu sprawiła, że spektakl stał się sukcesem, z czym dzisiaj się nie dyskutuje.

Ale wtedy, kiedy powstawało „Metro”, w Polsce odbywały się różne dyskusje i pojawiały się różne skrajne argumenty.

- Tak. Pamiętam taki argument, że po co nam musical, skoro to jest nam obce kulturowo, niezgodne z nasza tradycją. Ja wtedy powiedziałem, że tradycję tworzą ludzie, więc będziemy tworzyć tradycję polskiego musicalu i tak się rzeczywiście stało. Dzisiaj już nikt nie dyskutuje na temat czy to jest potrzebne, czy nie. Dzisiaj w każdym większym teatrze w Polsce gra się musicale i publiczność dopisuje. Gatunek się doskonale sprawdził u nas.

ZOBACZ TEŻ:

Czy głosy krytyczne, że niepotrzebnie pojechaliście do USA, że wyjazd był nieudany, podcięły wam skrzydła? Czy robiliście swoje dalej?

- Oczywiście, że pracowaliśmy dalej. Ten Broadway to była nasza przygoda życia. No bo kto z polskiego teatru występował na Broadwayu? A my byliśmy na teatralnym Mount Evereście. Graliśmy dla wymagającej i wyrobionej publiczności amerykańskiej, mieliśmy owacje, bardzo dobrze zostaliśmy przyjęci. Pewnie kiedyś przyjdzie czas na spokojne podsumowanie tej historii. Dla ludzi, którzy tam pojechali, fakt, że spektakl dostał nominację do Tony Awards, świadczy o tym, że środowisko amerykańskie zauważyło nas i doceniło nasz wysiłek. To dla nas bardzo ważne. Wróciliśmy stamtąd do Warszawy i tak powstało Studio Buffo. Szukaliśmy dla siebie miejsca, żeby kapitał, którym byli ci ludzie, z którymi się zaprzyjaźniliśmy, miał swoje miejsce. Tam zaczęliśmy realizować kolejne spektakle. Studio Buffo było pierwszym teatrem prywatnym w krajach postkomunistycznych. Wszyscy się pukali w głowę, po co nam prywatny teatr, skoro można otrzymywać pieniądze od państwa, więc koledzy też nie rozumieli tego, co robimy, ale po jakimś czasie okazało się, że znacznie wyprzedziliśmy rzeczywistość. Teraz już jest trochę prywatnych teatrów Polsce, ale wtedy było to po raz pierwszy. Studio Buffo istnieje już 30 lat bez dotacji państwowych i dalej jest szansą dla młodych. Mamy młodą ekipę i cały czas kształcimy ludzi, więc praca wre.

Przeprowadził pan mnóstwo castingów. Co decydowało o tym, że właśnie ta, a nie inna osoba trafiała pod pana skrzydła?

- Po pierwsze to jest rodzaj intuicji. Patrzę na człowieka i potrafię powiedzieć, czy to jest ta osoba, której szukamy. Rzadko się mylę. Pod uwagę bierze się charakter człowieka, jego wygląd, jego zdolności, jego umiejętności, sposób myślenia. Suma tych cech rozstrzyga, czy decydujemy się z kimś na współpracę, czy nie.

W Szczecinie w lutym scena kabaretowa Teatru Polskiego, czyli Czarny Kot Rudy, obchodziła 25-lecie. Pan również dołożył swoje cegiełki do działalności tego teatru i tej sceny. Przyjeżdżając do Szczecina będzie pan miała czas spotkać się z przyjaciółmi z Teatru Polskiego?

- Mam nadzieję. Kilka spektakli tam stworzyłem lub współtworzyłem, nie tylko na scenie kabaretowej. Jak tylko będzie okazja, to spotkam się z przyjaciółmi, przede wszystkim z dyrektorem Opatowiczem. Cieszę się, że mam swój wkład w Czarnego Kota Rudego, w działalność tego teatru. Zawsze tam z przyjemnością jeżdżę. Może zobaczę przy okazji pomnik Krzysztofa Jarzyny ze Szczecina. To też część mojej historii filmowej.

Ja myślę, że jest jeszcze ciekawsza rzecz do zobaczenia, czyli rozbudowa Teatru Polskiego i powstająca scena szekspirowska.

- No właśnie. To jest niesamowite, że marzenie Adama Opatowicza się spełnia. Mam nadzieję, że ja też na którejś z tych nowych scen będę miał okazję zaprezentować się szczecińskiej publiczności w jakiejś produkcji.

Scenę szekspirowską już bardzo ładnie widać, więc polecam spacer.

- Spotkałem się niedawno z Adamem i opowiadał mi przejęty o tym, jak to wszystko się rozwija, więc na pewno zobaczę, jak to wygląda.

W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić widzów na „Metro” w Szczecinie.

- Zapraszam na spektakl, który wciąż jest aktualny. Widocznie dotyka istotnych spraw. Wydaje mi się, że powstaje niewiele produkcji tego rodzaju adresowanych do nastoletniego widza. To też jest wartość tego spektaklu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński