Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Myśleli, że po amputacji targnie się na życie. A on bez bólu wreszcie zaczął żyć

Krzysztof Marczyk
Krzysztof Marczyk
Aleksander Popławski (rocznik 1944), emerytowany trener Startu Koszalin, to jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców w historii polskiego paraolimpizmu
Aleksander Popławski (rocznik 1944), emerytowany trener Startu Koszalin, to jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców w historii polskiego paraolimpizmu Radek Koleśnik
Aleksander Popławski to jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców w historii polskiego paraolimpizmu. Jego sportowa kariera zaczęła się od... amputacji nogi.

O nowotworze

Amputowano mi nogę, gdy miałem 19 lat. To był nowotwór. Nim znalazłem się w szpitalu, miałem takie bóle, że chodziłem po ścianach. Otworzyła mi się rana. Czuć było zgnilizną. Po amputacji w pierwszej chwili poczułem ogromną ulgę, że już mnie tak nie boli. Owszem, bolało, byłem na morfinie, ale w porównaniu z tamtym bólem to było nic.

Spędziłem pięć miesięcy w warszawskim szpitalu Akademii Medycznej. To było 17 lat po wojnie. Podczas kolacji, już po zabiegu, zabrano mi sztućce. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale wytłumaczono mi później, że pacjenci po utracie kończyny załamują się, są próby samobójcze przy użyciu ostrych przedmiotów. Zdziwiłem się, bo byłem w niezłym nastroju przez to, że ten koszmarny ból ustąpił. Następnie założono mi protezę, przeszedłem też wstępną rehabilitację. Gdy po pięciu miesiącach wróciłem do domu, byłem już przygotowany do nowego życia. Wcześniej, przy podpisywaniu zgody na operację, spytałem, czy będę chodził. Lekarka odpowiedziała, że z protezą - owszem. I że niejedno jeszcze osiągnę. Cóż, miała rację.

Po operacji pierwsze kroki skierowałem do spółdzielni pracy osób niepełnosprawnych. W tym czasie dowiedziałem się, że we Wrocławiu jest szkoła zawodowa dla takich jak ja. Tam skończyłem technikum i zetknąłem się ze sportem. Rehabilitacja fizyczna i pomoc psychologiczna były na najwyższym poziomie. Uczyły się tam osoby na wózkach, po amputacjach, niewidome, głusi. Pełen przekrój kalectw. I paradoksalnie należałem do jednych z bardziej sprawnych fizycznie osób. W moim przypadku wybór kuli i dysku przyszedł dość naturalnie, z racji tego, że w innych sportach bez nogi byłoby raczej ciężko.

Amputację przyjąłem ze zrozumieniem. Jeśli nie mogłem tego zmienić czy cofnąć, to nie zamierzałem się tym przejmować. Nie chciałem użalać się nad swoją niepełnosprawnością.

O studiach

Byłem pierwszym niepełnosprawnym studentem w Polsce, którego przyjęto na Akademię Wychowania Fizycznego. To był 1978 rok. Przetarłem szlak. Udało się dostać na studia w Poznaniu, ale zamieszania było co niemiara. Nie musiałem przechodzić egzaminów sprawnościowych, bo miałem już na koncie tytuł mistrza Polski. Na badaniach lekarskich oglądał mnie doktor Jan Fibak, ojciec Wojtka Fibaka, słynnego tenisisty. Powiedział mi tak: „U nas kandydat na studenta jak ma chore zęby, to musi wyleczyć, a pan nie ma nogi. I chce pan być na AWF-ie? Niestety, ale takie mamy zasady”. Odpowiedziałem: „Panie docencie, ja nie chcę być baletmistrzem, tylko chcę skończyć studia, przygotować się teoretycznie do tego, by prowadzić zajęcia z moimi pobratymcami”. Wróciłem do domu. Jakiś czas później otrzymałem pismo, że „inwalidztwo dyskwalifikuje bieganie, które jest podstawą w sporcie”. Przyszło rozczarowanie, ale jakoś pogodziłem się z tym. I tu wkraczają media. Prasa, radio i telewizja zrobiły dla mnie wiele dobrego. Otworzyły wiele drzwi. Pewien dziennikarz z „Gazety Poznańskiej’ robił ze mną materiał z zupełnie innego powodu i tę sprawę na AWF-ie, niejako przy okazji, przytoczył w swoim artykule. Zrobił się raban. Wezwano mnie na uczelnię na rozmowę. To był już listopad, ale przyjęto mnie, wypisano indeks na kierunek rehabilitacja ruchowa. I przez ten czas, gdy studiowałem, złego słowa powiedzieć nie mogę, traktowany byłem sprawiedliwie. Jednak studiów nie skończyłem. Przeziębiłem anginę. Byłem w szpitalu w Koszalinie. Egzaminy mi odjechały. Lekarka powiedziała, że wziąłem na siebie za dużo, to jest pracę, studia i treningi. Z jednego musiałem zrezygnować. Do końca studiów brakowało mi bodajże trzech albo czterech egzaminów. Ale nie chciałem już pisać odwołań, żeby mi ktoś łaskę robił. I dobrze się stało, że zrezygnowałem. Zdobyłem uprawnienia instruktora w zakresie sportu niepełnosprawnych i mogłem się na tym skupić.

O karierze zawodniczej

Start Koszalin powstał w 1965 roku. Działalność startowskich klubów opierała się na spółdzielczości: pracy i inwalidów. Ta pierwsza miała tzw. sport powszechny, a ta druga - jako narzędzie rehabilitacji. Takie było pierwotne założenie, zresztą słuszne. Praca w Starcie, pod koniec lat 70. XX wieku, dała mi większą swobodę, jeśli chodzi o treningi i wyjazdy na zawody i zgrupowania.

W 1976 roku miałem start na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Szwecji w biegach narciarskich. Zgodziłem się na występ zimowy, bo wbrew pozorom mogło się to przysłużyć lekkoatletyce, na którą stawiałem. Narciarstwo biegowe to wypychanie, pracuje cała obręcz barkowa. I można było je trenować w Koszalinie, nawet jeśli nie było śniegu. Ubierało się buty, brało kijki do rąk i szło w pole, by wykręcać kolejne kilometry. Ale mieliśmy drewniane narty. A świat szedł do przodu. Coraz popularniejsze stawały się narty plastikowe. Były znacznie lżejsze i szybsze. I przez to rywale nam odjeżdżali. Ale i tak znalazłem się w pierwszej dziesiątce, co uznaję za duży sukces w takich okolicznościach.

Wygrałem też mistrzostwa Polski w pchnięciu kulą i rzucie dyskiem. W nagrodę pojechałem na międzynarodowe mistrzostwa Francji do Nancy. To był przełom. Ustanowiłem dwa rekordy świata. Pojawiło się zainteresowanie mediów. W kadrze Polski byłem do 1984 roku, brałem udział w najważniejszych zawodach.

Bardzo chciałem pojechać na igrzyska do Moskwy, czułem, że mam tam rachunki do wyrównania za to, że moją rodzinę chciano wywieźć na Syberię. W 1945 roku miałem ledwie rok. Ojciec znalazł się na liście do wywózki. Cudem do tego nie doszło przez jakieś koneksje rodzinne.

Karierę zawodniczą zakończyłem w 1984 roku. Nie chciałem rozmieniać się na drobne. Choć wygrywałbym pewnie na arenie krajowej jeszcze przez jakiś czas, to mierzyłem w najwyższe cele. Dlatego uznałem, że czas kończyć.

O trenowaniu

Zamiana ról, od zawodnika do trenera, była dla mnie naturalna i oczywista. Płynne przejście. Moim atutem było i jest to, że nikt z osób niepełnosprawnych nie powie: no tak, masz obie ręce, obie nogi, więc łatwo ci mówić i wydawać polecenia. Otóż nie. Dokładnie wiem, o co poprosić podopiecznych, znam ograniczenia swoje i ich. Dla wielu byłem dowodem na to, że można, a w ten sposób łatwiej było mi zdobyć zaufanie.

Moimi wzorami byli amerykańscy miotacze. Czytałem ich książki. Starałem się wyłapać jak najwięcej informacji dotyczących metod treningowych, diety i podtrzymywania formy. Jako trener narciarek sam jeździłem po sprzęt do Szaflar, czyli na drugi koniec Polski, prawie 900 kilometrów. W zamian za narty przywiozłem maluchem z Koszalina 20-kilogramową beczkę ryb, którą załatwiłem u znajomego ze spółdzielni w Kołobrzegu. To był 1986 rok. To załatwianie sprzętu w sytuacji, gdy Zachód nam odjeżdżał, było niezbędne, by nawiązać rywalizację. W momencie startu wszyscy muszą mieć takie same szanse, do tego dążyliśmy.

Przez Start Koszalin przeszło 14 paraolimpijczyków, w tym dziewięciu medalistów, także wielokrotnych, na przykład Ryszard Fornalczyk czy Tomasz Rębisz. W skali krajowej to ewenement, bo trzeba tu jeszcze uwzględnić problem demograficzny. Klub nie ma takiego zasięgu i takich możliwości, by rekrutować na dużą skalę, jak robią to kluby z największych polskich miast. By kogoś wyłapać, trzeba jeździć po całym regionie. Nie ma już spółdzielni inwalidów. Doszło multum innych możliwości i pokus, które odciągają ludzi od sportu. Na szczęście są jeszcze osoby, którym się chce. Mamy w pływaniu Olę Ochterę, w handbike'ach Karola Siwierę. Są nasi ciężarowcy i lekkoatleci.

Na przestrzeni lat wiele się zmieniło. W początkowych latach, gdy startowałem, czyli w drugiej połowie lat 60., nagrodą był uścisk ręki prezesa, dyplom, ewentualnie książka. Największą atrakcją był sam wyjazd na jakieś międzynarodowe zawody. A dziś? Sprzęt i infrastruktura nieporównanie lepsze. Wszystko stało się bardziej profesjonalne, minimalizuje się efekt przypadku. Treningi to głęboka analiza wielu zmiennych. Są programy stypendialne i inne wsparcie finansowe, np. od sponsorów, co zachęca młodych do trenowania. A i tak toczymy nierówną walkę z komputerami, z nowymi technologiami. Młodzi coraz częściej wolą konsumować cyfrowe treści, zamiast uprawiać sport. Natomiast wspólny mianownik na przestrzeni lat to oczywiście sport jako forma rehabilitacji. To niezmienny i bardzo istotny czynnik.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Myśleli, że po amputacji targnie się na życie. A on bez bólu wreszcie zaczął żyć - Plus Głos Pomorza

Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński