Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Meller ze swoją nową książką w Szczecinie. Rozmawiamy z autorem

Małgorzata Klimczak
Po latach pracy dziennikarskiej i redaktorskiej postanowił zostać pisarzem. Z całkiem niezłym skutkiem, co pokazują reakcje czytelników. Marcin Meller opowiada nam, jak to jest być pisarzem i jak walczył z wewnętrznym „dziadersem”, który czasami dawał o sobie znać.

Jako dziennikarz zajmował się pan krótkimi formami, bo w porównaniu z pisarzami dziennikarze piszą krótkie formy, i nagle pojawia się długa forma. Do tego wszystko trzeba samemu wymyślić. Nagle poczuł pan potrzebę napisania powieści?

- Potrzeba się pojawiła, ale nie nagle, bo pomijając pisarskie próby dziecięco-szkolne, pierwszą powieść tak na serio zacząłem pisać przed trzydziestką. Potem nawet podpisałem umowę wydawniczą na powieść, ale odpuściłem i pozostała gdzieś w komputerze, więc ta potrzeba była naprawdę duża. Zawsze lubiłem czytać i czytałem różne rzeczy, ale podobnie jak w sporcie, w którym jest zawsze jakaś koronna dyscyplina, w pisaniu taką dyscypliną jest dla mnie powieść. I to jest pierwszy powód, dla którego ją napisałem. Drugi jest taki, że kilka lat temu przyszedł mi do głowy pomysł na historię ojca i syna. Ojca, który zostawił żonę i syna, i po latach próbuje coś odbudować, a tu nagle dzieje się coś złego. To był punkt wyjścia. Potem zastanawiałem się, co może się wydarzyć złego. Wymyśliłem, że syn jedzie śladami ojca do Afryki, gdzie znika, a ojciec musi go odnaleźć. W Afryce spędziłem dwa lata, więc poruszałem się po znanym sobie terenie. Pomysł już był, ale nie mogłem się zebrać do pisania. Dużo o tym mówiłem i w końcu podjąłem decyzję, że wrócę do Ugandy po 24 latach, podobnie jak mój bohater, żeby mieć dodatkowy wymiar autentyczności. Miałem dużo szczęścia, bo poleciałem do Afryki tuż przed pandemią. Bez paru zbiegów okoliczności nie skończyłbym tego. Ale szczęściu należy pomagać.

ZOBACZ TEŻ:

Często jest tak, że pierwsza powieść pisarza jest bardzo autobiograficzna, ale pan nie ma syna w wieku dwudziestu paru lat.

- Nie. Moja żona się śmiała, kiedy opowiedziałem jej mój pierwszy pomysł. Mówiła: „Zobaczysz, zaraz jakiś portal plotkarski napisze, że masz nieślubnego syna na studiach”. Ale to jest zupełna fikcja, bo mój syn ma 10 lat, a córka 8. Zostałem ojcem późno - miałem 44 lata, w związku z tym zdążyłem się w życiu wyszaleć i jak się rodziło moje pierwsze dziecko, wszystko odbywało się bardzo świadomie. Dlatego zastanawiałem się, co by było, gdybym zaliczył tak zwaną wpadkę mając dwadzieścia parę lat. Pamiętam siebie z tamtego czasu i wiem, że nie byłem gotowy na takie wydarzenie. Ale tak sobie myślałem, co by było, gdyby. To też napędzało tę książkową historię. Istotne jest też to, że powieść dzieje się w dwóch planach czasowych - w 1996 i 2020 roku. Ta część z 1996 to jest to, co sam przeżyłem, widziałem, więc wykorzystałem wiele wątków autobiograficznych, żeby to wyszło realnie i przekonująco dla czytelnika.

Jako dziennikarz pracuje pan na faktach, więc z tłem powieści nie miał pan problemu, ale jak było z postaciami, z psychologią? Nawet Żeromskiemu zarzucano, że jego postaci wypadają słabo psychologicznie.

- Tego się najbardziej bałem. Dla mnie kluczowe jest pięć postaci - ojciec, syn i trzy kobiety. Każda z tych postaci składa się z cech osób, które znałem, nie nadawałem im cech wziętych z kosmosu. Ponadto, kiedy już miałem wyklarowane postaci, dałem do przeczytania tekst paru osobom, których zdanie szanuję. Jeżeli jakieś uwagi się powtarzały, zastosowałem się do nich. Chciałem też, żeby niektóre rzeczy były niedopowiedziane, a czytelnik zastanawiał się, co dalej. Pisałem dialogi tak, żeby czasami nie do końca było wiadomo, co bohaterowie mają na myśli. Żeby czytelnik sam sobie dopowiadał kierując się własnymi emocjami, przeczuciami.

W trakcie pisania wątki zaczęły żyć własnym życiem i rozchodzić się kierunkach, których się pan nie spodziewał?

- Bardzo. Na przykład plan czasowy 1996 roku miał być tylko tłem, a kluczowa postać kobieca, czyli Florence, miała być bohaterką drugoplanową. Na początku się śmiałem, że to tylko takie gadanie, że bohaterowie książek zaczynają żyć własnym życiem, ale moi naprawdę zaczęli. Zwłaszcza Florence mi się wysforowała i musiałem więcej o niej napisać. Kilka razy było tak, że jakąś scenę miałem napisać inaczej, a „napisało mi się” inaczej i potem zmieniała mi się sekwencja wydarzeń.

Wielu pisarzy twierdzi, że w pisaniu najgorsze jest pisanie.

- Zgadam się. Nigdy nie lubiłem pisania jako takiego. Pisać lubię sms-y ze znajomymi i korespondencje z przyjaciółmi. Jak byłem w Afryce, potrafiłem pisać do znajomych listy na 50 tys. znaków sztuka. Natomiast pisanie użytkowe dla pieniędzy to nie jest coś, co lubię. Oczywiście bardzo lubię oglądać efekt - reportaże czy felietony w gazecie, ale samo pisanie to masakra. A pisanie powieści było o wiele gorsze niż pisanie felietonu czy reportażu. W przypadku felietonu, nawet jeśli wymyślałem temat przez kilka dni, w końcu siadałem przed migającym kursorem, godzina czy trzy pisania, wysyłałem do redakcji i koniec. A tutaj ile bym nie napisał, końca nie było widać. Wyrzucałem do symbolicznego kosza wiele fragmentów. Na wstępnym etapie miałem 4 plany czasowe i mój przyjaciel Zygmunt Miłoszewski powiedział, że to jest za dużo. Wyrzucałem sporo rzeczy, a najgorsza była perspektywa, że to będzie jeszcze trwać miesiącami. Teraz się cieszę, bo książka wyszła, jeżdżę sobie, promuję ją, spotykam się z ludźmi. A do tego reakcje ludzi są fajne, pytają kiedy będzie następna książka. Odpowiadam, że po wakacjach zacznę pisać, a potem sobie myślę, że trzeba będzie znowu siąść do komputera i nie jest mi do śmiechu.

To, że pracował pan w wydawnictwie, pomagało w pracy czy utrudniało ją?

- Wszystko mi pomagało. Chciałem napisać czytadło, które w moim języku jest pozytywnym określeniem. Chciałem napisać książkę, która ludzi wciągnie w pociągu, na plaży. W związku z tym miałem bardzo pragmatyczne podejście do tak zwanego procesu twórczego, ponieważ jako były wydawca książek widziałem, ile błędów popełniają autorzy, którzy zbyt wierzą w swoją nieomylność czy swój geniusz. Kluczowa sprawa to redaktorzy. W świecie anglosaskim redaktor jest często niemal współtwórcą książki. Natomiast w Polsce jest tak, że autor często uważa, że to, co wychodzi spod jego pióra, jest dziełem skończonym i wara redaktorkom od dzieła, które stworzył. Sam sobie wybrałem dwójkę redaktorów. Jedna to bardzo doświadczona redaktorka, specjalistka od literatury ambitniejszej niż moja. Pracowałem z nią i wiem, że jest świetna w tym, co robi. Dodatkowo wybrałem sobie młodego redaktora, który mógłby być moim synem. Mam tyle lat ile mam, świat się zmienia, zmieniają się wrażliwości, więc chciałem, żeby ktoś młodszy wychwycił mojego wewnętrznego dziadersa, gdyby ten dał o sobie znać. Dzięki temu parę rzeczy wyleciało z książki. Ta dwójka przekazywała mi uwagi na tym etapie, kiedy mogłem jeszcze różne rzeczy zmieniać. To dzięki ich uwagom skróciłem rozdziały, żeby podkręcić akcję. Niektóre uwagi były bardzo szczegółowe. Na przykład wiosną 1996 roku bohaterowie rozmawiali o filmie „Mission Impossible”, a premiera była dopiero w lipcu 1996 roku. A ja to oglądałem w sierpniu 1996 w Kenii. Dzięki pracy w wydawnictwie widziałem też, co ludzie lubią czytać. Ale cała ta wiedza i tak nie ma znaczenia wobec produktu końcowego. Można zrobić wszystko zgodnie z zasadami sztuki, a i tak ludzie nie sięgną po książkę.

Jakie były pierwsze reakcje na „Czerwoną ziemię”?

- Jest lepiej niż przewidywałem w najlepszym możliwym wariancie.

Bał się pan momentu ukazania się książki?

- Strasznie. Bałem się, że się nie spodoba, że nudne. Widziałem w swoim życiu wydawcy sytuacje, kiedy wydawało się, że powinno być dobrze, a było niedobrze. Teraz już zaczynam się śmiać z tego mojego strachu. Żona się pyta, czy już cieszę, czy jeszcze panikuję.

A spodobało się panu bycie pisarzem?

- Zależy który aspekt. Poza pisaniem jest fajnie.

A kiedy będzie następna książka?

- Przyjąłem takie założenie, że jak się z pierwszą nie uda, to daję spokój, a jeżeli się uda, to piszę następną. No i widać, że się udało, więc po wakacjach siadam do roboty i jak wszystko pójdzie dobrze, czytelnicy dostaną ją jesienią 2023 roku.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński