Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koncertuje po całym świecie, w Polsce jest debiutantem - kim jest szczecinianin Michał Martyniuk?

Agata Maksymiuk
Agata Maksymiuk
Podobno zanim nauczył się chodzić, znał już pierwsze akordy. I nawet jeśli to nie do końca prawda, łatwo w to uwierzyć. Koncertował w Nowym Jorku, Dżakarcie, Auckland, Berlinie czy Szczecinie... w końcu stąd pochodzi. Ten rok rozpoczął od nominacji do Fryderyka, a skończy najprawdopodobniej na wydaniu nowego albumu. Ostatnie lata spędził w Nowej Zelandii, ale chyba nie to jest tajemnicą jego sukcesu.

Michał, kim Ty właściwie jesteś?

- Muzykiem. W środku czułem to od dzieciństwa. Muzyka i podróże to dla mnie dwie naprawdę ekscytujące sprawy. Cieszę się, że udało mi się je połączyć. Robię to o czym marzyłem.

Na koncie masz już: dwie płyty, nominację do Fryderyka 2019 w kategorii „Debiut Roku” - Jazz, uznanie jurorów konkursu Made In New York, no i dopiero co wróciłeś z trasy koncertowej po Azji. Mimo to wydajesz się dość skromny. Czy aby na pewno skromność jest dobrą cechą dla muzyka?

- Skromność to chyba nie to słowo… Jest we mnie takie „coś”, co nigdy do końca nie pozwala być z siebie zadowolonym. Zawsze jestem „głodny” i zawsze chcę więcej. Te osiągnięcia, które wymieniłaś, znaczą dla mnie wiele, ale nie chwalę się nimi, bo czuję, że stać mnie na więcej. Nie spoczywam na laurach, rozwijam się, cały czas poszukuję nowych rozwiązań i nowych artystów, z którymi mógłbym zagrać.

Nie uwierzę, że te wyróżnienia zupełnie Cię nie obeszły.

- Jeśli chodzi o Fryderyka, to było bardzo spontaniczne doświadczenie. Tak jak nie spodziewałem się, że nagram płytę w Polsce, tak nie spodziewałem się, że zostanę tu dostrzeżony w taki sposób. Wydaje mi się, że to po części efekt mojego powrotu do kraju. Jeśli już wspomniałaś o Made In New York, muszę przyznać, że udział w tym konkursie napawa mnie dumą. Zawsze chciałem pojechać do Nowego Jorku, zawsze chciałem tam zagrać tam i zawsze chciałem stanąć na jednej scenie z moimi idolami. To wszystko się wtedy spełniło. Poleciałem do Nowego Jorku, wygrałem II nagrodę w konkursie i zagrałem na jednej scenie z Randi Breckerem i Johnem Patituccim, którzy byli jurorami. W dodatku udało mi się z nimi nawiązać stały kontakt. Cieszę się tym bardziej, że zgłoszenie wysłałem w ostatniej chwili.

Spontaniczność Ci służy.

- Tak, trochę tak. Nie mam w sobie złości, która każe mi osiągnąć sukces za wszelką cenę. Do wszystkiego podchodzę z dystansem. Nie nastawiam się na nic, bo nie lubię robić sobie nadziei.

Jazz dziś bardziej niż ze spontanicznością kojarzy się z elitarną rozrywką, zamkniętą w małych klubach, filharmoniach i teatrach. Zdarza Ci się z tym mierzyć?

- Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. W Nowej Zelandii jazz nie jest tak popularny, jak w Polsce. Przez to, z mojego punktu widzenia jazzu jest tu mnóstwo. Mam spory wybór klubów i wygodny dojazd do Berlina oraz innych europejskich stolic. Jeśli jednak chodzi ci o to, że jazz nie jest muzyką masową, i że na jazzowe koncerty tłumy nie wpadają, jak na DJ'ske sety, to masz rację. Niestety, tak nie jest. Kocham jazz i bardzo bym chciał, żeby ludzie bawili się do jazzu tak, jak bawią się do popularnych kawałków. Dlatego też moja kolejna płyta, którą właśnie przygotowuję, będzie miksem różnych stylów. Pojawi się hip-hop, techno, jazz, elektronika. Mam już pięć utworów, teraz tworzymy kolejne. Moim marzeniem jest zagrać DJ'ski set z zespołem na największych festiwalach, gdzie nie widać końca publiczności. Na początek Open’er byłby w porządku (śmiech). Chciałbym zrobić imprezową muzę i przełamać kolejną barierę.

Nie obawiasz, że do odbioru takiej muzyki trzeba by się odpowiednio przygotować? Jazz, niezależnie od kombinacji, należy do ambitnych gatunków.

- Znam ludzi, którzy nie wiedzieli czym jest jazz, nigdy w życiu nie mieli z nim do czynienia i zarzekali się, że pewnie i tak go nie zrozumieją. Przedstawiłem im kilka kompozycji, pokrótce wyjaśniłem o chodzi i dalej wszystko popłynęło samo. Więc nie. Specjalne przygotowanie nie jest konieczne. Chyba bardziej liczą się chęci. Jasne, że są numery trudne, takie które sprawiają problem nawet doświadczonym jazzmanom. Ale mi na robieniu takich nie zależy, chcę robić muzykę dla ludzi. Płyta „Nothing to prove” jest bardzo softowa, lekka, nie ma na niej skomplikowanych solówek. W jednej z recenzji przeczytałem - „na pierwszą płytę mógł się bardziej wykazać”. Tylko mi nie o wykazywanie chodziło. Mam już nagrania z popisowymi solówkami. Ten album miał dotrzeć do zwykłych ludzi, którzy chętnie sięgnęliby po coś nowego podczas gotowania obiadu czy zamiast oglądania telewizji. Myślę, że w dużej mierze udało mi się to osiągnąć, bo po koncertach podchodzi do nas sporo osób mówiąc - „hej, wkręciliśmy się w tę muzykę”.

Jak myślisz, dlaczego jazz nie jest dziś postrzegany jak rock’n’roll? Dziki, nieokiełznany… Twórcy są spokojniejsi?

- Jazzmani są tak samo rocknrollowi jak rokendrolowcy, niektórzy pewnie znacznie bardziej (śmiech). Większość młodych muzyków, których poznałem, to imprezowicze. Ale myślę, że reputacja jazzu i jazzmanów jest nieco inaczej postrzegana, przez to o czym rozmawialiśmy. To nie jest muzyka masowa, więc wszelkie szalone historie wolniej lub wcale nie przenikają do mediów. Pamiętam nasze występy na Ukrainie. Był z nami pewien popularny muzyk ze Stanów. Jego celem było chyba odwiedzenie wszystkich pubów i klubów nocnych jakie napotkał na drodze. Wielu chłopaków się do niego przyłączyło. Na pewno sporo tam doświadczyli.

Może to sposób na rozładowanie energii po zejściu ze sceny? Poziom adrenaliny musi być wtedy wysoki. Jak sobie z tym radzisz?

- Ja raczej jestem grzeczny (śmiech). Mój zespół też. Myślę, że to ważne, żeby w trasie mieć spokojną i stabilną ekipę. W ten sposób eliminuje się niepotrzebny stres i zarwane noce. To prawda, że po zejściu ze sceny euforia jest ogromna. Szybko następuje też „zjazd emocjonalny” i przychodzi ogromne zmęczenie. Występ to w rzeczywistości duży wysiłek fizyczny i psychiczny. Żeby to wszystko wyrównać wystarczy, że usiądziemy z chłopakami przy piwie i pogadamy. Czasem się wygłupiamy, bardziej lub mniej, ale tyle nam wystarczy. Publiczność na naszych koncertach jest spora, ale to jeszcze nie liczba, której się nie ogrania. To jeszcze nie etap, na którym moglibyśmy stracić głowę (śmiech).

Nie czujesz się znany?

- W ogóle nie czuję się znany. W jazzie kwestie popularności rozgrywają nieco się inaczej. Nie chcę nikomu umniejszyć, ale podejrzewam, że nawet gdyby sam Herbie Hancock przespacerował się przez centrum Szczecina, to nikt by go nie rozpoznał, a przecież to muzyk światowej klasy. Jazzmani są po prostu znani i rozpoznawani w pewnych kręgach.

Ale teraz chyba już jesteś chociaż odrobinę rozpoznawalny w Azji? Jak wyglądała majowa trasa?

- To już drugi raz, jak miałem okazję występować w Azji. Wcześniej grałem w Dżakarcie i Kuala Lumpur. Tym razem pojechałem tam razem z Bartkiem Chojnackim, Kubą Skowrońskim i Kubą Gudzem. Nasz trasa odbyła się w ramach projektu „Jazz Po Polsku” promującego polski jazz na kontynencie. Byliśmy zachwyceni. Kuba Gudz od razu stwierdził, że przeprowadzi się do Wietnamu (śmiech). Graliśmy w naprawdę prestiżowych klubach, np. w Kuala Lumpur był to słynny No Black Tie. Wszędzie pojawiało się mnóstwo ludzi, koncerty były dobrze zareklamowane. Po każdym gigu mieliśmy okazję spotkać wielu Polaków. Często okazywało się, że stanowili nawet 50 proc. całej publiczności. Ostatni koncert był szczególny. Graliśmy w Hanoi w Wietnamie, w typowo rockowym klubie o bardzo specyficznym ciemnym wystroju. Od razu złapaliśmy świetny kontakt z publicznością. Zamiast fortepianu miałem Rhodesa, więc nieco zmieniliśmy styl. Graliśmy mocniej. W trakcie koncertu słyszałem okrzyki publiczności, ich entuzjazm. To nie był typowy, klasyczny jazzowy występ. Nie zrozum mnie źle, fajnie jak na koncercie jest cisza i powoli buduje się atmosfera, ale równie fajnie jest, kiedy powstaje żywiołowa interakcja między muzykami a słuchaczami. Najgorzej, kiedy nikt nie słucha (śmiech).

W trasę udało Ci się pojechać z oryginalnym składem z płyty „Nothing to prove”. Twoim zdaniem ważniejsze jest to co się gra, czy to, z kim się gra?

- Myślę, że najważniejsze jest to z kim się gra, a nie to co się gra. Jeśli ma się dobrych muzyków, można wybrać każdy temat i występ będzie świetny. Jeśli nie jest się ze sobą dobrze zestrojonym, to nawet najpewniejszy temat nie zabrzmi dobrze. Inną kwestią jest też odpowiednie zaplanowanie koncertu. Trzeba mieć pomysł, a na ten składa się wiele elementów.

Masz klucz, według którego dobierasz muzyków?

- Najczęściej przez rekomendacje. Sprawę ułatwiają dziś media społecznościowe. Tak poznałem Kubę Gudza. Od polecenia, przez Youtube, maile, aż do pierwszego spotkania w studiu nagraniowym przy pracy nad „Nothing to prove”.

Wiele razy miałeś też okazję współpracować ze starszymi i bardziej doświadczonymi muzykami. Próbowałeś dogonić ich poziom, może prześcignąć?

- Bardzo długo czułem, że muszę komuś dorównać i za kimś gonić. Wiadomo, że starsi muzycy są bardziej doświadczeni, a że często udawało mi się dostać do ich składów, to moje „chęci udowadniania” padały na nich. Kiedyś podczas prób w Nowej Zelandii nasz saksofonista wziął mnie na bok i powiedział - „stary nie robimy ci łaski, że tu jesteś. Jesteś tu, bo jesteś bossem, grasz świetnie”. To był moment, w którym dotarło do mnie jak bardzo zablokowałem się w głowie, że czas sobie odpuścić tę gonitwę i zacząć grać naprawdę z serca, nie oglądając się na innych. Właśnie o tym jest płyta „Nothing to prove”.

Ale tak zupełnie się nie oglądając? Jazz pewnie ma swoje granice. A może nie?

- Myślę, że nawet jeśli je ma, to wciąż można je przekraczać. Co prawda, dziś jest trochę trudniej, bo „wszystko zostało zrobione i wszystko zostało powiedziane”, ale z drugiej strony to okazja do mieszania „tego, co zostało zrobione”. Jeśli podejdzie się do tego z głową i odpowiedzialnie, to jest szansa na stworzenie wyjątkowych projektów. Dla mnie najważniejsze jest znalezienie w muzyce uczucia. Może być to złość, smutek, żal, radość, euforia… Inaczej brzmią pozytywne emocje, inaczej negatywne. W tym, co gram często słyszę też różne przemyślenia. To one odróżniają od siebie albumy. W muzyce powinno być słychać kim człowiek jest. Czasem przekaz jest ważniejszy od techniki gry.

Fortepian nie ogranicza Cię podczas tworzenia i koncertowania? Nie jest to najprostszy i najwygodniejszy instrument. Nie spakujesz go ze sobą na występ, musisz się dostosować do tego co Ci przygotują.

- Niedawno podjąłem decyzję, że nie będę już rozstawiał keyboardów na koncertach. Będę grał tylko tam, gdzie są fortepiany. Czasem, w wyjątkowych sytuacjach, zgodzę się na Rhodesa, ale to tyle. Pewien etap mam już za sobą. Trzeba pamiętać o tym, że aby artysta mógł zagrać na 100 proc., musi mieć instrument przygotowany na 100 proc. Tak się złożyło, że np. podczas koncertów na Ukrainie, poziom sprzętu znacznie odbiegał od tych 100 proc. Nie było to fajne, ale trzeba było zacisnąć zęby i zagrać. To prawda, że pianista ma nieco trudniej, niż np. saksofonista, który zawsze może mieć ze sobą swój instrument. Marzeniem każdego muzyka jest osiągnięcie takiego poziomu, jak w filmie Green Book, kiedy żąda się Bechsteina i się go otrzymuje.

Dlaczego w ogóle zdecydowałeś na fortepian?

- Mój dziadek był pianistą, a w domu od zawsze było pianino. Zanim nauczyłem się chodzić, znałem już pierwsze akordy (śmiech). Próbowałem też innych instrumentów. Grałem na saksofonie przez rok, ale nie czułem tego do końca. Uwielbiam za to perkusję. Brałem nawet lekcje od Krzysztofa Przybyłowicza, kiedy mieszkałem w Poznaniu. I teraz co jakiś czas siadam za bębnami. Będzie to można usłyszeć w materiale, który szykuję. Zawsze za to miałem problemy z gitarą i z basem, nie mogę zapamiętać akordów (śmiech). Myślę jednak, że najlepiej skupić się na jednym instrumencie, bo stałe podnoszenie poziomu wymaga mnóstwa pracy.

Na chwilę wróciłeś do Szczecina. Planujesz zostać tu na dłużej, czy jedziesz z powrotem do Nowej Zelandii? Gdzie w zasadzie jest Twój dom?

- Obecnie jestem na etapie poszukiwania własnego miejsca, nie wiem jeszcze jak długo tu zostanę. Na pewno niezależnie od tego gdzie jestem, zawsze czuję i zawsze czułem się Polakiem. W Nowej Zelandii spędziłem ponad 10 lat, mam też tamtejsze obywatelstwo, ale kto wie gdzie będę mieszkał za następne 10 lat? Niedawno moi rodzice przenieśli się do Australii, więc może wkrótce cała ta przeprowadzka do Nowej Zelandii będzie dla nas tylko wspomnieniem. W Polsce spędziłem większą część życia, tu dorastałem. Wyjazd otworzył mi głowę, pokazał wiele nowego. Dzięki temu moja muzyka brzmi też nieco inaczej.

Odważyłbyś się na taki krok na miejscu rodziców? Przeprowadzka ze Szczecina do Nowej Zelandii?

- To był szalony pomysł, ale mój tata mówi, że to była najlepsza decyzja w jego życiu. Rodzice pojechali w ciemno, postawili wszystko na jedną kartę. Gdyby coś poszło nie tak, zawsze mogli tu wrócić. Mama opowiadała, że na pokładzie samolotu poznali Polaków, którzy zaprosili ich do siebie do domu na kilka dni. To na pewno wiele ułatwiło. Tata znalazł pracę w ciągu dwóch tygodni. Wszystko się poukładało samo.

Do rodziców dojechałeś dopiero rok później. Tobie też wszystko układało się samo?

- Pierwsze dwa miesiące były super, bo to zupełnie inny świat i musiałem go poznać. Ale później przyszła refleksja, że trzeba coś ze sobą zrobić. I tak zacząłem chodzić po klubach i zagadywać ludzi o jazz. W końcu zacząłem grać jamy i wkręcać się w różne zespoły. Tak jak mówiłem, w Nowej Zelandii jazz nie jest tak rozwinięty jak w Europie. Duża ryba w małym stawie nie robi wrażenia. Lepiej być małą rybką w wielkim stawie i zostać wyłowionym - to robi wrażenie.

Michał Martyniuk, jeden z najbardziej obiecujących polskich pianistów i kompozytorów jazzowych, od ponad 10 lat zamieszkały w Nowej Zelandii. Jeden z najbardziej aktywnych twórców tamtejszej sceny muzycznej. Na koncie ma dwa albumy: nagrany w Auckland „After ‘Ours” oraz prosto ze studia w Bielsko Białej „Nothing to prove”. Ostatnia płyta zaowocowała nominacją do Fryderyka 2019.

Zdjęcia

- sesja wizerunkowa - Kasia Stańczyk - FB: @kasia.stanczyk.photo

- reportaż ze studia nagrań - Hubert Grygielewicz - FB: @GrygielewiczHubert

- zdjęcia z koncertu - Krzysztof Mokanek - FB: @Mokanek.net

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Koncertuje po całym świecie, w Polsce jest debiutantem - kim jest szczecinianin Michał Martyniuk? - Głos Szczeciński

Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński