Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobiety bez domu

Emilia Chanczewska, 4 lutego 2005 r.
Grażyna (z prawej) maluje laurkę dla czwartej współlokatorki Agnieszki, która w środę miała 30 urodziny. Naprzeciw niej siedzi Bożena.
Grażyna (z prawej) maluje laurkę dla czwartej współlokatorki Agnieszki, która w środę miała 30 urodziny. Naprzeciw niej siedzi Bożena. Emilia Chanczewska
Bezdomni. Na dźwięk tego słowa na myśl przychodzą pijani i brudni mężczyźni z marginesu. Ale bezdomne są także kobiety. Ofiary przemocy w domu. Kobiety, które musiały uciekać przed parterami tyranami. Grażynę konkubent wyrzucił z mieszkania, gdy odebrano jej rentę. Bił ją, podobnie jak wcześniej mąż. Bożena uciekła z domu z dwoma synami, bo były mąż groził, że ją zabije. Mąż Ewy topił dzieci w studni. Gdy bił dzieci i ją, Ewa nie była mu dłużna, oddawała. Wszystkie trzy spotkały się w stargardzkim domu brata Alberta.

W domu przy ulicy Krasińskiego w Stargardzie przebywa obecnie 30 osób bezdomnych. Wśród nich są cztery kobiety i czworo ich dzieci. Mają dwa małe pokoje, jeden telewizor. Każda ma swoją niełatwą historię.

Grażyna: topiłam się, wieszałam

Grażyna Bodych z Gryfic. 49 lat. Dwie dorosłe córki. Natalia skończyła szkołę policyjną, jeszcze jest panną. Elżbieta studiuje zaocznie, ma dwójkę dzieci. Grażyna odwiedza wnuki.

- Są fajne, rozrabiają jak diabły w kapuście - śmieje się Grażyna.
Grażyna szybko straciła rodziców, w 1960 roku zginęli w wypadku. Jej brat mieszka na Śląsku, nie wiadomo dlaczego odwrócił się od niej. Może dlatego, że żonę ma dziwną? Wychowywała się w domach dziecka w Stargardzie, w Szczecinie, pod Gorzowem.

Nauka szła jej ciężko, ledwo skończyła rolniczą zawodówkę. Po tym jak mąż i konkubent ją bili jest jeszcze gorzej, ma straszne problemy z pamięcią. Grażyna nosi długie włosy i krótką spódniczkę. Nie wygląda na swój wiek. A męża miała starszego aż o 20 lat.

- Był zazdrosny jak jasna cholera, bił mnie jak mokre żyto - obrazowo opowiada Grażyna Bodych. - Konkubent też mnie prał, ale siedziałam z nim, bo nie było gdzie iść.

Grażyna przez ostatnie 4 lata mieszkała u konkubenta w Gryficach. Jednak kiedy przestała dostawać rentę, wyrzucił ją z domu, wymeldował. Najpierw spała na ulicach, po klatkach. Zarabiała na zbieraniu truskawek, borówek. Od 18 września ubiegłego roku mieszka u brata Alberta. Tu ją skierowała gryficka opieka społeczna.

- Dobrze mi tu, jak we własnym domu, nigdzie nie miałam tak, jak tu.
Nie ukrywa, że miała chwile załamania. Była na dnie, ale się odbiła.
- Topiłam się, z mostu skoczyłam, ale mnie wyciągnęli. Poszłam się wieszać, zerwała się linka... - opowiada.

Teraz chce zrobić książeczkę zdrowia i wrócić do swojego fachu - przez lata pracowała w kuchni w ośrodkach wypoczynkowych w Rewalu i Mrzeżynie. Złożyła też podanie o mieszkanie socjalne. Chciałaby wyglądać po ludzku, ale stargardzki MOPS odmówił zasiłku na zakup ubrań. Odsyła ją do Gryfic, a przecież Grażyna jest teraz w Stargardzie! Nie popuści, że ją tak zbywają!

- Muszę dawać sobie radę! - mówi twardo Grażyna.

Bożena: mąż groził, że mnie zabije

Bożena ze Stargardu (nazwisko pozostawia do wiadomości redakcji ze względu na synów) to atrakcyjna 45-latka. Nie ma co się dziwić mężowi, że był o nią zazdrosny. Ale ta jego zazdrość była chorobliwa, spotęgowana alkoholem, którego nadużywa. Teraz są już po rozwodzie.

- Groził, że mnie zabije, więc musiałam się ewakuować - mówi Bożena. - Chciałabym wrócić do domu, ale on nie chce mieszkania sprzedać, nie mogę też go usunąć, na eksmisję trzeba czekać latami. Strach tam wracać. On jak pan sam mieszka, a ja z chłopakami gnieżdżę się tutaj. Tu jest wspaniale, ale chciałoby się czasem więcej intymności. W Ameryce jest prawo lepsze dla kobiet.

W takich wypadkach to mężczyzn wyrzuca się z domu. A w Polsce? Kobieta jest jak worek treningowy. Kiedyś policjant, który przyjechał na interwencję mówi: nie umie pan sobie żony wychować? Innym razem zakuli męża w kajdanki, wywieźli, a już za 15 minut z powrotem był w domu.

Bożena opowiada, że na początku myślała, że to się skończy, że będzie lepiej. Potem straciła złudzenia. Na Krasińskiego mieszka już czwarty rok. Obok pokoju, który dzieli z Grażyną, Ewą i Agnieszką, jest drugi, mniejszy. Tam mieszkają jej dwaj synowie. Trzeci jest już dorosły i samodzielny.

- Tutaj jest jak w rodzinie. Raz dobrze, raz źle - wyznaje Bożena. - Jak trzeba, to się pożyczy papierosa, czy kawę, jak trzeba, to się pokłóci. Dobrze, że takie domy są. Ja mogłabym tu zostać do śmierci, muszę jednak patrzeć na dzieci, a dla nich tu nie ma przyszłości.

Ewa: potem ja zaczęłam bić męża

41-letnia Ewa Nadłonek wróciła do domu brata Alberta. Mieszka tu od trzech miesięcy. Sama, choć ma dwójkę dzieci. Ewa trzy miesiące siedziała w zakładzie karnym dla kobiet w Kamieniu Pomorskim. Była aresztowana, bo - jak twierdzi - wzięła na siebie winę za włamanie, którego dokonał kto inny.

- Nie mam domu, nie mam pracy, dzieci mi zabrali - wyznaje Ewa, której dobrze jest w domu, ale chciałaby być przy synu. - Widuję się z nimi, dzwonię. Syn jest w Szczecinie, może mnie weźmie do siebie?
Ewa całe życie przepracowała "na klatkach", była sprzątaczką. Z mężem nie żyje już od dziesięciu lat.

- Mieszkaliśmy na wsi - opowiada Ewa Nadłonek. - Mąż topił dzieci w studni, na szczęście nic się żadnemu nie stało. Bił dzieci i mnie. A potem ja go zaczęłam bić...

Nie ukrywa, że zaczęła bić i pić. Teraz chodzi na terapię do Klubu Abstynenta. Chodzi razem z Grażyną. Muszą, inaczej nie miałyby wstępu do domu.
- Raz przyszłam tu pijana - nie kryje Grażyna. - Pani dyrektor mnie wyrzuciła.

- W żadnej noclegowni nie znajdą możliwości do tego, by dostać trzy raz posiłek w ciągu dnia, mieć po sobie pozmywane, posprzątane, dostać środki czystości i jeszcze móc pić - mówi Agnieszka Hołubowska, od 5,5 roku dyrektor dyrektor Ogniska Św. Brata Alberta Caritas Archidiecezji Szczecińsko-Kamieńskiej.

- Muszą wybrać. Osoby, które nadużywają alkoholu są kierowane na terapię i wtedy mogą pozostać albo zrezygnować. Na dworcu są osoby, które wybrały picie. Terapia to nadal temat tabu. Stargard jest małym miastem, wszyscy się znają, są powiązani. Ludzie się wstydzą. Bardzo trudno namówić do terapii. Chętnie nikt nie idzie, ale są takie przypadki osób, które skutecznie skończyły terapię, potrafiły się usamodzielnić, znaleźć pracę. Z kobietami nie ma problemu, by je namówić na terapię. Mężczyźni idą pod rygorem opuszczenia domu.

Agnieszka ma większą sprawę

Czwarta kobieta u brata Alberta, to Agnieszka. W środę miała 30 urodziny. W domu jest od niedawna z dwoma córkami. Na razie nie chce jednak opowiadać swojej historii.

- Wybieram się do "Głosu" z większą sprawą - zapowiada Agnieszka. - Muszę jeszcze załatwić parę rzeczy i na pewno przyjdę. Wtedy powiem wszystko!

Wszystkie podopieczne w superlatywach wypowiadają się o dyrektorce domu: miła, pomocna, zawsze uśmiechnięta. Ta jednak musi krytycznym okiem patrzeć na mieszkańców.

- Tu trafiają osoby, które umieją sobie radzić, wcale nie te najbiedniejsze - podkreśla A. Hołubowska. - Gdy słyszę kolejną rzewną historię jest mi bardzo trudno zweryfikować, co jest prawdą, a co nie. Niedawno przyszła pani, prosiła o pomoc żywnościową. Wyjątkowo zapakowałam jej artykuły spożywcze, uprosiła mnie.

Poszłam jeszcze po makaron i zobaczyłam, że za rogiem stał jej mąż z wózkiem, ale w wózku nie było dziecka, wypełniony był po brzegi towarami. Ręce opadają! Niektórym najłatwiej jest przyjść na gotowe. Wtedy pojawia się niebezpieczeństwo, że taki człowiek już nigdy sam sobie nie ugotuje, nie posprząta. Na koniec poznaje się, czy ta osoba była faktycznie potrzebująca, czy nie. Jeżeli ktoś był naprawdę głodny, wtedy gdy dostanie posiłek jest wdzięczny, powie "dziękuję", niektórzy przyjdą z wdzięcznością, ktoś przyniesie kwiatki z ogródka.

Gdy mieszkańcy opuszczają dom, często robią to z kulturą, ze zrozumieniem. Nie ma limitów czasu dla mieszkańców, bo oni nie mają pracy, nie mają szans na jej znalezienie. Jest też grupa osób, które szukają pracy. Jeżeli podejmują pracę wynajmują stancję. Jak praca się kończy, bo najczęściej jest "na czarno" i sezonowa, wracają.

Niektórzy muszą opuścić dom, bo łamią regulamin. Największy rygor, to zakaz picia, następny to zakaz agresywnego zachowania.

- Agresja pojawia się sporadycznie - przyznaje dyrektor domu. - Jeżeli ktoś szantażuje, bije innego mieszkańca domu, ma nikłe szanse powrotu. Zdarzyło się, że ktoś użył noża, kija. Nie może tu wrócić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński