Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Damian Ukeje, człowiek dwóch kultur. Bunt bezczelnie wkrada się pod skórę

Małgorzata Klimczak
Małgorzata Klimczak
Damian Ukeje, człowiek dwóch kultur, sięga do przeszłości w muzyce i w życiu, żeby tworzyć zupełnie nowe rzeczy. Jak mówi, lubi na scenie łączyć stary bunt z nowym. Efekt jest znakomity. Będziemy mieli okazję się o tym przekonać na jego koncertach.

W lutym zagrasz w Szczecinie w koncercie „Symphonica 2 Rock of Poland”. Dla Ciebie to spotkanie z muzyką artystów, których podziwiałeś w dzieciństwie.
- Tak. Uwielbiam śpiewać covery, ale tylko w sytuacjach, w których mam do czynienia z dobrymi utworami. Albo - jak w przypadku Symphoniki - nie dość, że z dobrymi utworami, to jeszcze z utworami, które towarzyszyły mi przez większą część mojego dzieciństwa i mocno ukształtowały odczuwanie muzyki. Do takich zespołów należą Metallica, Nirvana, AC/DC, Pearl Jam, Soundgarden. To wszystko znajdzie się na tym koncercie. Dzięki temu w pigułce dostaję moje ulubione utwory i mam możliwość je zaśpiewać. Nie jestem jedynym wokalistą, bo oprócz mnie jest Małgosia Ostrowska i Ernest Staniaszek. Bardzo lubię ich słuchać, a są też momenty, kiedy śpiewamy w duecie, na przykład „Nothing Else Matters” Metalliki. Pamiętam, jak w dzieciństwie wymieniałem się z księdzem płytami Metalliki. To dla mnie taki dziecięcy fun.

To zespoły, które nigdy nie przemijają. Co takiego jest w ich muzyce, że jest wieczna?
- Pomijając duży nacisk na kompozycję, co dzisiaj w muzyce mainstreamowej jest rzadsze, bo bardziej kładzie się nacisk na produkcję, a nie kompozycję, to na pewno siła tekstu. A do tego jeszcze czasy, w których powstawały te utwory. To są czasy, kiedy w człowieku gromadził się ogromny bunt. Widać było, że ten bunt bucha z tej muzyki i bezczelnie wkrada się pod skórę. Dlatego gdy stoję na scenie, to zawsze wiem o czym śpiewam. To jest moment, kiedy stary bunt łączy się z nowym. Myślę, że to jest uczta dla uszu.

A jak to było z tym księdzem od Metalliki? Mój ksiądz słuchał Modern Talking.
- Mój słuchał takich rzeczy, że jakby się w kościele dowiedzieli, to nie wiem, czy by go nie wyrzucili. Miał w pokoju całą ścianę metalowych płyt. Ja wtedy wpadałem w muzykę gitarową. Zaczęło się od Metalliki. Później takie zespoły, jak Pantera i inne ostre. Wymienialiśmy się płytami. Po latach spotkaliśmy się w Węgorzynie, gdzie dzisiaj jest proboszczem. W pokoju stała gitara i nadal miał ścianę pełną płyt. Jego miłość do muzyki ciężkiej pozostała. Chyba dlatego mieliśmy bardzo dobry kontakt. Potem ksiądz Janusz Kasper został moim świadkiem na bierzmowaniu.

Wracając do coverów, skoro oryginał jest taki doskonały, jak zrobić, żeby było równie dobrze, ale inaczej?
- Wiadomo, że oryginał jest najlepszy, bo ktoś to wymyślił. Kiedyś wspaniały gitarzysta i producent mojej pierwszej płyty Michał Grymuza, powiedział do młodego gitarzysty, który świetnie grał najtrudniejsze kawałki: stary, ale weź to wymyśl. Wymyślić coś takiego, to jest sztuka. Zawsze, jak mam do czynienia z utworem, który biorę na warsztat, podchodzę do niego z gigantycznym szacunkiem. Staram się znaleźć inną opcję. Jak ugryźć ten utwór, żeby nie zrobić go tak samo jak oryginał, bo ten zawsze jest najlepszy. Muszę wymyślić jakąś wartość dodaną, przefiltrować wszystko przez mój własny odbiór muzyki, swoją wrażliwość, swój patent na przekazywanie energii. Połączyć to z oryginalną kompozycją i trzymać kciuki, że to się uda. Ostatnimi czasy grywam koncerty solo akustycznie z utworami Johnny'ego Casha i musiałem sporo się nagłowić, bo za aranżacje odpowiadam tylko ja. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym zaśpiewać tak samo, jak mistrz.

Często artyści nagrywają covery wykonawców, którzy poruszają się w innych gatunkach muzycznych. Wtedy jest łatwiej. Ty śpiewasz rocka i na covery wybierasz sobie również utwory rockowe, więc wydaje się to trudniejsze.
- Na pewno robię to inaczej. Sama aranżacja, np. przy Symphonice, wymusza inny przekaz utworu, bo to nie jest zagrane 1:1. Teraz do repertuaru dołączył utwór „Black Hole Sun”. Dla mnie najpiękniejszy na świecie. Dostałem propozycję, żeby go zaśpiewać. Brzmi zupełnie inaczej niż w oryginale. Moja ulubioną wersją tego utworu jest ta, w której Chris Cornell siedzi w japonkach, ma gitarę na kolanach i gra ten kawałek. Nasza wersja też jest inna. Na mnie to wymusza określony sposób przekazywania emocji. Nie ma znaczenia, jaki artysta w jakim nurcie się porusza, tylko jak bardzo ma klapeczki na oczach bądź ich nie ma. Niedawno zrobiliśmy z Mateo utwór Chłopców z Placu Broni „Wolność” i jest o 180 stopni różny od oryginału. Opinie są pozytywne. Mateo jest producentem hiphopowym, ja jestem wokalistą rockowym. Wiedziałem, że połączenie tych dwóch światów da coś wyjątkowego.

Co artyście rockowemu daje orkiestra symfoniczna? Wielu po nią sięgało, choćby wspomniana Metallica.
- Kiedyś w Krakowie brałem udział w dużym festiwalu filmowym. Przyjechał dyrygent z Teneryfy, Diego Navarro. To był mój pierwszy kontakt ze składem symfonicznym. Na scenie było około 50 osób. Przyszedłem na próbę i na samym początku on mi powiedział jedną rzecz: „wiem co robisz, ale u nas jest inaczej. Ty jesteś liderem u siebie na scenie, ale na koncercie symfonicznym liderem jestem ja, więc musisz być w kontakcie ze mną. Jesteś częścią składu, który musi działać jak jeden organizm, a ja jestem jego głową”. To było ciekawe odwrócenie zależności, bo dotąd to ja byłem kapitanem na okręcie, a tu nagle jest ktoś obok i wszystko trzyma w swoich rękach.

Trzeba się poddać dyscyplinie.
- Tak. Bardzo fajne doświadczenie. Potem dochodzi kwestia innych aranży. Gdzieś w tym wszystkim krąży patetyczność, ale jest robione ze smakiem. Oczywiście, zależy kto to rozpisuje, ale Metallica symfonicznie bardzo mi się podobała. Nie wyobrażałem sobie „Master of Puppets” czy „Nothing Else Matters” tak zaaranżowanych. Ten sznyt, rodzaj wrażliwości, rodzaj dźwięku nie jest tak ordynarny jak gitara elektryczna, która też w tych aranżacjach występuje, ale jest wzbogacona o smyki czy instrumenty dęte. To wydaje się być większe, szersze. Mnie osobiście robi w sercu bardzo dobrze. Jak śpiewam z orkiestrą, to są momenty, kiedy jestem na zupełnie innej planecie. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy podczas jakiegoś koncertu wystąpił problem techniczny. Panowie coś majstrowali przy sprzęcie i jednemu odezwała się krótkofalówka. To mnie tak wytrąciło z transu, że przez resztę koncertu byłem zły. Nie na ludzi, ale na to, że ktoś mnie ściągnął na ziemię z pięknego miejsca, w którym byłem. Jest w tym jakaś magia. Myślę, że o muzyce wiemy jeszcze niewiele.

Jak się wraca do kameralnych koncertów po występach z orkiestrą? Gdy staje się na scenie z kilkoma chłopakami?
- Albo samemu. Za każdym razem jest inaczej, ale za każdym mam wrażenie, że to ten sam rodzaj energii. W dniu koncertu jestem bardziej nerwowy. Cały czas myślę o tym, co ma się wydarzyć. Programuję się cały dzień na to wydarzenie. Moja energia przed każdym koncertem jest taka sama, poziom stresu jest cały czas taki sam i poziom uniesienia muzycznego też. Na Symphonice fajnie się obserwuje jedno zjawisko – jesteśmy w filharmonii i koncert kończy się tak, że ludzie już nie siedzą w fotelach, tylko zdzierają gardła razem z nami. Ja wbiegam w publiczność. Z koncertu w filharmonii robi się świetny koncert rockowy.

Doświadczenia z orkiestrą sprawiły, że zacząłeś się bardziej interesować muzyką klasyczną?
- Tak. Co więcej, próbowałem wziąć to na warsztat pod swoją twórczość. W ubiegłym roku wydałem płytę, na której prawie każdy utwór ma jakiś element klasyczny. Pojawia się kwartet smyczkowy, jakieś bębny. Spodobał mi się ten sznyt. Najzwyczajniej w świecie jako muzyk jaram się tym brzmieniem. Jako odbiorca też. Wydaje mi się, że o to chodzi w muzyce, żeby się inspirować, broń boże kopiować.

Jazzmani od dawna sięgają po kontrabas czy skrzypce. Rockmani trochę mniej.
- Podziały na nurty muzyczne maleją. Rock jest dziś czymś innym niż był 20 lat temu. Hip hop tak samo. Każdy rodzaj muzyki przeżył wzloty i upadki. Mimo że jest bardzo dużo niedobrej muzyki, niskich lotów, to powstają też rzeczy, które na tle tej nijakości, muzyki do windy czy „music for nobody”, ewidentnie się wyróżniają.

Biorąc udział w programach telewizyjnych, miałeś okazję poznać starszych kolegów, którzy mają duże doświadczenie muzyczne. Co te spotkania dały? Niekoniecznie tylko muzycznie, ale też na poziomie rozmowy.
- Bardzo dużo. Takie spotkania z artystami, chociażby z Małgosią Ostrowską, to spotkania pod tytułem: słuchaj dzieciaku, posłuchaj trochę o życiu, o muzyce. Jestem tego ciekaw. Mam możliwość obcowania z kimś, kto wniósł wielką wartość muzyczną na polski rynek. To dla mnie lekcje. A jak jeszcze to się zapina towarzysko, to już lepiej być nie może. Cieszę się, że śpiewałem gościnnie na płycie u Janka Borysewicza. Kilka miesięcy wystąpiłem z nim na Stadionie Narodowym, grając „Zamki na piasku” w nowej wersji. Grałem z Małgosią Ostrowską, która mnie zaprasza na swoje koncerty. Z Urszulą zagraliśmy z 10 koncertów, z czego jeden na Woodstocku. Ta lista jest dosyć długa. Nie mówię tego, żeby się chwalić, tylko, żeby pokazać jakie czasami trafia się szczęście obcowania z artystami. Zawsze wracam z dodatkową energią. Mam ochotę wziąć gitarę, napisać coś nowego, nowy tekst. Albo wracam i słucham nowych artystów, o których wcześniej rozmawialiśmy. Wymieniamy się uwagami, spostrzeżeniami. Człowiek ma wrażenie, że jest we właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Niektórzy młodzi artyści odcinają się od przeszłości i tradycji, uważając, że teraz oni wszystkim pokażą i wymyślą coś nowego.
- Czuję pokorę wobec przeszłości do tego stopnia, że chciałbym się urodzić 20 lat wcześniej. Wtedy bym się czuł najlepiej. Ja jestem bardziej oldschool niż newschool. Nie jestem wklejony w telefon, uczę się korzystać z social mediów. Wydaje mi się, że najwięksi artyści, z którymi obcowałem, mieli podobne podejście. To nie były nigdy wesołe piosenki, wesołe rzeczy, ale najpiękniejsze rzeczy rodzą się z mroku. Pokora, pokora i jeszcze raz pokora. Nowe rzeczy to rzecz względna, bo często się mówi, że wszystko już było. Jakby akademicko rozłożyć tę teorię na czynniki pierwsze, to rzeczywiście wszystko już było, bo ilość dźwięków jest ograniczona. Siła największych artystów nie tkwiła w tym, że oni robili coś nowego, tylko robili coś swojego i stylowego. To nie były nowe dźwięki, tylko nowe pomysły, jak te dźwięki zebrać ze sobą. Jaki rodzaj energii przekazać. Ja też koncentruję się na tym, żeby szukać własnej drogi. To się dzieje nie tylko w muzyce, ale w życiu. Jak człowiek znajdzie własną drogę, jest szczęśliwszy.

Szukasz własnej drogi też w swoich korzeniach?
- Tak. Moje ostatnie wydawnictwo nazwałem „Uzo”. W języku mojego ojca to słowo oznacza drogę. Płyta jest naszpikowana akcentami nigeryjskimi. Jest trochę symboliki, pisma obrazkowego. Największy nacisk kładłem na groove. Afryka wydaje mi się taka jak puls. W Polsce kładziemy większy nacisk na melodię. Ja chcę to połączyć, bo sam jestem połączeniem tych dwóch światów. Dotąd nie eksplorowałem tej części samego siebie. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że kiedy byłem dzieckiem, inni mi dokuczali ze względu na moją odmienność. Później się tak zaprogramowałem, że pod kątem rasistowskim nikt nie jest mnie w stanie obrazić. Teraz stwierdziłem, że odrobię tę lekcję. Zacząłem słuchać muzyki ludowej, amatorskich rzeczy nagrywanych we wsiach. Efektem tego była płyta „Uzo”. Niestety, nie miałem okazji być w Nigerii. Być może w styczniu się uda. Wiem, że wtedy przywiozę jeszcze więcej. Cały czas eksploruję, cały czas szukam, bo to wszystko jest w nas. Nasze ciało wie, co jest dla nas dobre. Nasz umysł nie zawsze.

Czy to jest tak, że im człowiek bardziej dojrzały, tym bardziej się zwraca ku przeszłości i próbuje odnaleźć pewne rzeczy, których wcześniej nie rozumiał?
- Chyba tak. Rozmawiałem ostatnio z moim ojcem, który mieszka na stałe w Londynie i on mówi, że chciałby wrócić na stałe do Nigerii. Pamiętam, że jako dziecko nie miałem za dużo kontaktu z ojcem i nie czułem, że jest mi potrzebny. Teraz odnowiłem ten kontakt i widzę ile rzeczy nas łączy. Cały czas jestem ciekaw, czy jestem w stanie zrobić coś, co przekaże w 100 procentach ten rodzaj emocji, który bym chciał przekazać, ale w taki sposób, żeby ludzie przestali szukać czegoś innego. Trzeba szukać swojej drogi. Może kiedyś nadejdzie dzień blichtru, a może w ogóle nie nadejdzie. To nie jest istotne. Cieszę się, że mogę jeździć po kraju, mieć kontakt ze swoimi idolami z dzieciństwa. Czuję się, jakbym znowu miał 16 lat. Idol staje się człowiekiem, który ma bezpośredni wpływ na moją twórczość. Takim przypadkiem jest Piotrek Rogucki. Jak Coma wydawała płyty, to ja biegałem po liceum i mówiłem wszystkim jaki to świetny zespół. Lata minęły, nadal jestem wiernym fanem. Zagrałem z nimi część trasy koncertowej, a na ostatnią płytę Piotrek napisał mi dwa teksty. Łączenie pasji z życiem prywatnym i zawodowym sprawia, że jestem szczęśliwy.

Na świat blichtru jesteś odporny?
- Mam 31 lat, a gram od 15 roku życia. Grałem w garażowych kapelach, zawsze słuchałem dużo muzyki, lubiłem towarzystwo starszych kolegów – muzyków i wiem, że to jest mój świat, a ścianki, flesze, żeby pokazać co jest cool i trendy, to za dużo plastiku. A ja nie lubię plastiku. Pozytywnie blichtr odczuwam na scenie, kiedy ludzie oddają mi energię, którą ja im przekazuję. Kocham śpiewać, kocham być na scenie. Nie robię tego, żeby ktoś mi zrobił zdjęcie albo, żeby poczuć się lepszy od kogoś. Czuję się lepszy sam dla siebie, jeżeli komuś mogę dać energię. Jeżeli ktoś przeżywa ze mną to, co ja przeżywam na scenie albo jeszcze więcej. Artysta niczego nie pragnie bardziej niż odbiorców swojej sztuki. Ale paradoksalnie tworząc coś jestem egoistą. Nie myślę o tym co jest na topie, żeby się sprzedało. Cały czas robię rzeczy, które uważam za stosowne.

A co Ci daje powrót do domu?
- Nawet nie wiem, gdzie jest teraz mój dom. Trochę w Szczecinie, trochę w Trójmieście, trochę pod Wrocławiem, trochę w Warszawie. Wiem, że jak mam przy sobie gitarę, walizkę i plecak, to wszystko jest w porządku. Natomiast uwielbiam Szczecin. Chciałbym, żeby był trochę lepiej postrzegany na mapie Polski. Nawet jak się tutaj z nikim nie spotykam, to czuję się dobrze. Znam ulice, mam swoją miejscówkę, gdzie jadę sobie pomyśleć. Do mamy warto zajechać na niedzielny obiad. Kocham to miasto i żałuję, że tak rzadko w nim bywam.

Damian Ukeje

Karierę rozpoczynał w zespole bluesowym Jerry’s Hole Band. W 2009 roku wziął udział w Szansie na sukces. Ten program obejrzeli muzycy szczecińskiego zespołu Fat Belly Family i został ich wokalistą. W 2011 roku jedna z ich piosenek pt. „Rzeczka” znalazła się na płycie „Minimax.pl 6” Piotra Kaczkowskiego z Programu III Polskiego Radia. Wydał dwie solowe płyty „Ukeje” i „UZO”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński