Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arkadiusz Skrzypiński i mordercza wyprawa w Skandynawii

Marcin Dworzyński
Arkadiusz Skrzypiński w Norwegii pokonał 355 km.
Arkadiusz Skrzypiński w Norwegii pokonał 355 km. archiwum
Zawodnik Startu Szczecin Arkadiusz Skrzypiński nie ukończył morderczego wyścigu w Norwegii. Z trasy zszedł jako ostatni.

- To mnie nie pociesza - przyznaje. Dystans ponad 500 km zamierza pokonać w przyszłości.

W niektórych dyscyplinach sportu są takie zawody, których rangi nie da się punktowo opisać. Dla biegaczy może być to supermaraton, dla sportów walki ponad godzinne starcie, a w przypadku handbiku (rower z napędem ręcznym) jest to wyścig, który odbywa się na trasie Trondheim - Oslo. Trasa liczy 542 km. Powiecie, że to nic wielkiego. Różnica polega na tym, że w "Styrkeproven", tłumacząc na Polski - próbie wytrzymałości, dystans należy pokonać za jednym zamachem.

W tegorocznej edycji w kategorii handbike, wystartowało trzech zawodników, w tym nasz Arkadiusz Sprzypiński. Szczecinianin decyzję o starcie podjął ponad pół roku temu. W ostatnich tygodniach dwukrotnie startował w pucharze Świata UCI we Włoszech i Hiszpanii, w których zajął miejsce na podium i dwukrotnie był piąty. Dzień przed norweską "próbą siły" obchodził urodziny.

- Mam już tyle lat, że o tym nie myślę. Po prostu chciałem się wyspać i dobrze pojechać - powiedział zawodnik, dla którego był to pierwszy start w imprezie. - Na jednym z postojów podbiega do mnie Grażka (Grażyna Pokomeda (fizjoterapeutka ze szczecińskiego MOSRiR - dop. red.) i mówi, że auto, które jechało za mną z moimi rzeczami jest zepsute. Ona dojechała autostopem do teamu innego zawodnika i ma przy sobie jedynie mój plecaczek z ciepłymi rzeczami i część moich suplementów - relacjonuje Skrzypiński, który chciał się wtedy wycofać i zawracać, ale usłyszał, że z autem sobie poradzą i ma jechać dalej. - Mijają następne godziny i dowiaduję się, że auto jest zepsute na amen i trzeba czekać do poniedziałku. Znów chcę się wycofać i zawracać, ale głos rozsądku w postaci Grażki mówi: - Co to zmieni? Jedź dalej. No i tak jechałem bez dokumentów, pieniędzy, niczego.

Skrzypiński przed startem słyszał, że biorąc pod uwagę dystans (542 km) i czas na jego pokonanie (ponad 24 godziny) to taki wyścig i taki dzień, które ma się tylko dla siebie. Sam na sam z przyrodą i własnymi myślami.

- Ja, niestety, tego nie zaznałem, bo co chwilę byłem informowany o kłopotach. Jechałem bez pieniędzy, dokumentów. Martwiłem się, jak przeżyje te kilka dni w Oslo bez wózka czy kul do poruszania - dodaje Skrzypiński.

Pierwsze 180 km trasy wiodło pod górę w towarzystwie padającego deszczu i zimna. - Musiałem trzymać tempo, aby nie wychłodzić organizmu, nie wykonywać zbędnych ruchów i oszczędzać maksymalnie energię. Dzięki temu pierwszy dojeżdżałem do pit-stopów, mogłem jedynie zmienić termiczną bieliznę, założyć mokrą kurtkę i jechać dalej. I jechałem. Czułem się bardzo dobrze. Dzięki przyjacielowi w Szwecji, przez Polskę, udało się znaleźć kogoś w Trondheim kto postara się naprawić samochód w sobotę (PZU kazało czekać do poniedziałku). No i udało się! Auto było 200 km dalej, ale ruszyło w moją stronę - opisuje Skrzypiński.

Po 200 km wyścigu szczecinian na trasie został sam. Jego rywale nie wytrzymali trudów wyścigu i ze względu na wychłodzenie organizmów wycofali się. Skrzypińskiemu przyszło jechać w towarzystwie nocy i... znaków informujących o łosiach.

- W przypadku mojej konkurencji startuję zawsze w takiej pozycji, że widzę tylko koronę drzew i niebo. Śmieję się z tego, że jak w Szczecinie jest jakaś dziura w jezdni, to zawsze w nią wjadę. Jeśli pojawiłby się łoś, pewnie bym go potrącił - żartuje Skrzypiński. Tak się składa, że dla zawodnika był to urodzinowy weekend. W piątek on, dzień później jego mama, a w niedzielę ojciec - obchodzili urodziny. Życzenia składał przez telefon, a nie brakowało innych zabawnych sytuacji.

- Policja dostała kilka zgłoszeń, że coś niewiele odstającego od asfaltu i nieoświetlonego jedzie po drodze krajowej numer 6. Skontaktowali się z organizatorami i już wiedzieli, że to musi być handbike. Założyli mi swoje oświetlenie, policja była zadowolona, a ja czułem się dobrze i pojechałem dalej - opowiada.

Po 17 godzinach jazdy i pokonaniu 355 km Skrzypiński dojechał do stacji benzynowej w Lillehammer, miejscu gdzie w 1994 roku odbyły się Igrzyska Olimpijskie. Przeczuwał, że nadchodzą poważne kłopoty.

- Nie miałem siły wysiąść z handbike i iść do toalety. Bolały mnie nadgarstki, łokcie, mięśnie piersiowe. Byłem zmarznięty i pojawiły się obtarcia. Szef wyprawy prosił mnie abym już zakończył. Mówił, że zostałem sam, dojechałem najdalej i cena jest zbyt wysoka, a do mety w Oslo zostało mi jakieś 7 godzin - mówi Skrzypiński, który rady posłuchał i później tego żałował.

- Trzeba mieć coś z głową, by wystartować w takim wyścigu, ale ja tu jeszcze wrócę. Możecie dać taki tytuł. Będę chciał spróbować po Igrzyskach w Rio de Janeiro. Kolejny raz przełamałem swój organizm, teraz będzie mi łatwiej, bo jest coraz mniej rzeczy niemożliwych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński