Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ania jest z nami

Piotr Polechoński
Bogusława i Jerzy Dybowscy w ich domu w Jarkowie.
Bogusława i Jerzy Dybowscy w ich domu w Jarkowie. Piotr Czapliński
Trzy lata temu bandyci zabili im córkę, bo chcieli uczcić urodziny jednego z nich. Dybowscy mają nadzieję, że o ich dziecku świat nie zapomni.

- Coś panu pokażę - mówi cicho. Potem wychodzi do drugiego pokoju. Gdy wraca, trzęsą się jej ręce. Bogusława Dybowska dużą, papierową torbę rozwija powoli i nieporadnie.

- Bardzo rzadko to robię - dodaje wyciągając białą bluzkę. Ania miała ją na sobie, gdy jechała na egzamin. Ale wtedy wyglądała ona inaczej: była gładziutka, pachnąca, bez żadnych kantów. Córka prasowała ją długo, wiedziała, że czeka ją ważna chwila w życiu i chciała, by wszystko było jak trzeba. Dziś wielkie, rdzawe plamy pokazują, jak Ania umierała. Krew trysnęła, gdy uderzała głową o nasyp. Nie cierpiała długo - serce biło trzy minuty, zanim stanęło.

- Bluzkę policjanci pokazali mi po śmierci córki - wspomina matka. - Teraz patrzę na nią chyba drugi raz lub trzeci. Wolę pamiętać Anię żywą, ale czasami przychodzi taki dzień, że chcę być jak najbliżej chwili, gdy odchodziła. Choć upłynęło tyle czasu, to wydaje się, jakby to stało się wczoraj - mówi w zadumie.

Z jednej telewizji do drugiej

1 lipca 2004 roku

21-letnia Ania Dybowska z Jarkowa w gminie Rymań pojechała zdawać egzaminy wstępne na warszawską Akademię Medyczną. W Toruniu dosiedli się do niej dwaj bandyci. Najpierw ją okradli, a potem terroryzowali. Zmusili ją do przesiadki i innym pociągiem ruszyli z powrotem w stronę Torunia. Nad ranem 2 lipca zakneblowali Ani usta i wyrzucili z pędzącego pociągu. Zwłoki znaleziono w Zdunach, niedaleko Skierniewic. Sprawców ujęto już po tygodniu. Byli to 22-letni Artur F. i 22-letni Dariusz M. Obaj przyznali się do winy. Jak zeznali, już wsiadając do pociągu wiedzieli, że kogoś zabiją. W ten sposób Artur F. postanowił uczcić swoje urodziny.

W 2004 roku bestialski mord na 21-letniej Ani Dybowskiej wstrząsnął całą Polską. Straciła życie, gdy dwaj młodzi mordercy wyrzucili ją z pędzącego pociągu.

Dziewczyna mieszkała w Jarkowie w gminie Rymań, niedaleko Kołobrzegu. Jarkowo to mała miejscowość, gdzie czas płynie leniwie, a każdy kolejny dzień jest podobny do poprzedniego. Bogusława i Jerzy Dybowscy mieszkają na skraju wsi, w dużym budynku po dawnej, poniemieckiej jeszcze szkole.

Ania miała cztery siostry. Dziś Ola ma 22 lata, Joasia 20, a dwa małe szkraby - bliźniaczki Iza i Natalka - są dumne, bo we wrześniu pójdą do drugiej klasy. Starsze też z nauką sobie radzą i studiują zaocznie.

Gdy zginęła Ania, o skromnej rodzinie z Jarkowa usłyszała cała Polska. Ekipy telewizyjne odwiedzały ich codziennie, prasa opisywała bez przerwy. Pani Bogusława wystąpiła w programie Ewy Drzyzgi, a pan Jerzy udzielił tylu wywiadów, że szybko przestał je liczyć.

Pytano ich zawsze o to samo, a oni to samo odpowiadali. Że nie rozumieją, jak można kogoś zabić bez powodu, a ból i rozpacz nie mają granic; że gdy zamieszkają już w człowieku, to na zawsze. Że wybaczyć można tym, co żałują, a morderców bez sumienia powinno spotkać to samo, co oni zrobili swoim ofiarom. Że świat bez ich córki nie będzie już taki sam - będzie pusty.

Dziennikarzom nie odmawiali, bo czuli, że dopóki cała Polska na nich patrzy, to sąd nie będzie zbyt łaskawy, a i im było lżej.

- Cały ten zgiełk człowieka otępiał i ból był mniejszy. Podawano sobie nas z jednej telewizji do drugiej, a myśmy szli jak we mgle. Czasu było mało na rozmyślania i może dzięki temu nie zwariowaliśmy - zastanawia się pan Jerzy.

Pani wszystko rozumie, prawda?

5 września 2005 roku

Przed Sądem Okręgowym w Skierniewicach zapadł wyrok w rozpoczętym w lutym 2005 r. procesie Artura F. i Dariusza M. Artur F. został skazany na dożywocie z zaznaczeniem, że o warunkowe zwolnienie będzie się mógł ubiegać dopiero po 35 latach. Dariusz M. dostał 25 lat, a w więzieniu miał przesiedzieć co najmniej 15 lat. Ten drugi odwołał się jednak od wyroku, ale sąd apelacyjny jeszcze wydłużył mu czas, jaki bezwarunkowo musi spędzić za kratkami. Teraz Dariusz M. marzyć o wolności będzie mógł zacząć dopiero po 20 latach odsiadki. Artur F. i jego obrońca zrezygnowali z apelacji.

Tak było do ogłoszenia wyroku. 5 września 2005 roku. Bogusława Dybowska tego dnia ma urodziny.

- Może to był jakiś znak? Tam z góry, od Ani? - pyta zamyślona.

Od tej chwili dziennikarze przestali dzwonić, telewizje przyjeżdżać. Ale Dybowscy nie mają o to żalu.

- Świat przecież idzie do przodu i nie ma co się obrażać. Na początku to było trochę dziwne: żadnych telefonów, cisza, spokój. Później się przyzwyczailiśmy. Trzeba było zacząć normalnie żyć - mówią.

Bali się tylko jednego: że o Ani nikt nie będzie pamiętał. Ważni tu nie byli oni, ważna była ich córka. Jej śmierć była tak okrutna i bezsensowna, że najbardziej zabolałoby ich to, gdyby wszyscy o niej zapomnieli.

To znaczy bali się o to dwa lata temu, dziś wiedzą, że niepotrzebnie. Bo o Ani ludzie pamiętają. I ci z najbliższej okolicy, co ich córkę znali, jak i ci, którzy nigdy jej nie spotkali.

Jedna z przyjaciółek Ani niedługo urodzi dziewczynkę.
- Przyszła do nas specjalnie, aby powiedzieć, że dadzą jej na imię Anna, tak jak na imię miała nasza córunia - opowiada przez łzy pani Bogusława.

Inne koleżanki a to zadzwonią, a to kartkę na święta przyślą. Pamiętają też sąsiedzi. Ale i obcy się znajdą w okolicy, którzy rękę mocniej uścisną.

- Niedawno jakaś pani jechała samochodem i spytała mnie o drogę. A gdy jej tłumaczyłam, nagle chwyciła mnie za dłoń i pyta: "Pani Dybowska?". Ja mówię: "Tak, to ja". A ona wtedy: "Nie wiem, co powiedzieć, ale pani wszystko rozumie, prawda?". Potem pocałowała mnie w policzek i odjechała - wspomina mama Ani.

Z kolei przez ponad pół roku ktoś codziennie przynosił wielki znicz i bukiet kwiatów. - Do tej pory nie wiemy, kto to był - mówią Dybowscy.

Dzwonią do nich ludzie, którym tak jak im ktoś zabił dziecko. Choćby ten mężczyzna z Poznania, który stracił 9-letnią córeczkę. Zabił ją 14-latek z tego samego podwórka, który dobrze ją znał. Potem zwłoki ukrył u siebie w domu i dopiero pojawiające się robaki na ścianach u sąsiadów wskazały mordercę.

- Ten pan osiwiał w ciągu jednej nocy i małżeństwo mu się rozsypało. Raz nas odwiedził. Nawet za dużo rozmawiać nie musieliśmy. My i on wiemy, że słowa nie są potrzebne - wzdycha pan Jerzy.

Ania w Kaplicy Męczenników

Ania ma swoją kapliczkę. Zadbali o to księża z Sanktuarium Błogosławionej Karoliny Kózkówny w Zabawie, niedaleko Tarnowa. Karolina Kózkówna miała 16 lat, gdy w 1914 roku została brutalnie zamordowana przez rosyjskiego żołnierza. Bardzo szybko wokół jej osoby zaczął tworzyć się kult, a okoliczni mieszkańcy zaczęli szukać u niej wsparcia i pocieszenia. Dziś jedna z części Sanktuarium to Kaplica Męczenników. Składa się z kilkunastu ołtarzyków, każdy poświęcony innej młodej osobie zamordowanej w Polsce ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Wśród nich jest Ania Dybowska. Kilka słów o niej i o tym jak zginęła napisała jej mama, tuż obok jest zdjęcie córki i miejsce, aby zapalić świeczkę.

- Utworzyliśmy kaplicę, aby się modlić o dusze tych młodych ludzi i zaprotestować w ten sposób przeciwko siłom ciemności, które tak brutalnie nas atakują - mówi ksiądz Zbigniew Szostak z Sanktuarium w Zabawie.

Specjalne nabożeństwo odprawiane jest w Kaplicy Męczenników 18 dnia każdego miesiąca (błogosławiona Karolina Kózka została zamordowana 18 listopada).

- Modlimy się wtedy o ich dusze i ukojenie dla ich rodzin - dodaje duchowny. Prosi też, aby każdy tego właśnie dnia, raz w miesiącu, postawił w oknie swojego domu zapalony znicz. - Niech to będzie symbol naszej solidarności z ofiarami oraz nadziei na to, że wcześniej czy później spotkamy tych, których kochamy - zachęca kapłan.

Taki znicz zapala się w Jarkowie. Mama Ani, gdy tylko się dowiedziała o Kaplicy Męczenników, pamięta, aby znicz zapłonął. W sanktuarium w Zabawie jeszcze nie była, ale razem z mężem planują tam pojechać.

- Jakoś człowiekowi lżej, gdy wie, że inni ludzie modlą się za naszą córeczkę - ojciec kiwa głową.

Oboje też wiedzą, że o zabójstwie ich córki powstał film. Jeden z odcinków serialu "Pitbull" opowiada o śmierci Ani i schwytaniu morderców. Nie, nie widzieli go jeszcze, ale znajomi i starsze córki mówiły, że pokazuje wszystko tak, jak było. Że krzywdy Ani i rodzinie nie robi.

- To dobrze, że tak się dzieje. Widać, że to, co spotkało nasze dziecko, jest dla ludzi ważne. Zawsze ból łatwiej jest nieść przez życie, gdy inni pomagają - mówią w zadumie rodzice.

Dzido nas zawiódł

Dybowscy żal mają tylko do jednego człowieka. Henryk Dzido, wtedy adwokat i senator Samoobrony oraz obrońca Andrzeja Leppera, sam się do nich zgłosił obiecując, że będzie ich reprezentował w procesie, jaki chcieli wytoczyć PKP. Ich zdaniem kolej nie zapewniła córce bezpiecznej podróży i po części była winna jej śmierci. Prokuratura jednak sprawę umorzyła.

- Stało się tak przez Dzido. Dużo mówił, a kompletnie nic nie robił. Tylko nas oszukiwał. Mogliśmy się od razu domyśleć, że chodziło mu tylko o to, aby zaistnieć w mediach - mówi ojciec Ani.

- Skrzywdził zrozpaczonych ludzi. Jak tak można? - pyta z niedowierzaniem pani Bogusława.

Sam Henryk Dzido zapewnia, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, ale to prokuratura podejmuje decyzję. - Na pewno nie chodziło mi o medialne nagłośnienie mojej osoby. Zająłem się tą sprawą z odruchu serca - powiedział nam.

Bo ona cała nie umarła

Mama Ani wierzy, że córka jest z nimi cały czas. Czasami poczuje jej obecność na jawie, innym razem zobaczy ją we śnie.

- Mamo, już wszystko jest dobrze. Zobacz, już mnie nie boli - uśmiechnie się do niej dziewczyna. Nie jest tam sama, bo raz nawet powiedziała, że jest z nią kolega, który zmarł jeszcze w podstawówce.

Bogusława Dybowska przez jakiś czas brała leki, ale w końcu je odstawiła. Teraz czuje się lepiej, a i codzienność ma swoje prawa i potrafi człowieka odciągnąć od rozpaczy i tęsknoty. Tak jak wcześniej kobieta jeździ na targ i sprzedaje kury, jajka, kurczaki. Roboty nie brakuje, to i nie ma czasu na myślenie. Ale niekiedy przyjdzie nagle taki moment, że tchu zabraknie, serce zacznie bić jak oszalałe i trzeba na chwilę usiąść, bo nogi miękną. Wtedy łzy same płyną i chce się krzyczeć, ale coś w gardle dusi, że nie sposób.

- Siedzę wtedy w milczeniu i płaczę. Aż w końcu puszcza i można żyć dalej - mówi mama Ani. Starsze córki częściej milczą, bliźniaczki ciągle pytają "gdzie jest Ania?". Pamiętają siostrę, która tak bardzo lubiła się z nimi bawić i tak nagle odeszła.
Jerzy Dybowski najcięższe chwile przeżywa przed zaśnięciem, gdy wróci z pola.

- Człowiek leży i myśli. Co ona czuła, gdy ją bili, gdy ją mordowali? Czy ją bolało? Czy wołała mnie na pomoc? - zastanawia się.

Oboje z żoną wiedzą, że żyją dalej tylko dlatego, bo mają dla kogo żyć. Najmłodsze dzieci ich potrzebują i ta myśl daje im nadzieję.

Dziś wiedzą, że czas wcale nie goi ran, ale dzięki niemu można nauczyć się z nimi żyć. To rodzina pomaga przejść przez piekło i nie oszaleć. I myśl, że o córce ludzie nie zapomną. Bo ona cała nie umarła. I gdy co roku siadają do wspólnej Wigilii, jedno krzesło tylko pozornie jest puste. - Ania jest z nami - uśmiecha się jej mama.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński