Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Kopiczyński: Ciągle jestem 40-latkiem

Iwona Marciniak
Rozmowa z Andrzejem Kopiczyńskim, czyli inżynierem Stefanem Karwowskim z serialu "Czterdziestolatek", gościem rozpoczynającej się za tydzień w Kołobrzegu imprezy "Mistrzowie Polskiego Kabaretu".

- Mieszkańcy Kołobrzegu mają prawo uważać pana za "swojego" człowieka. Grał pan przecież główną rolę w filmie Ewy i Czesława Petelskich pt. "Jarzębina czerwona". Akcja rozgrywała się podczas walk o Kołobrzeg.

- No tak. Zdobywałem to miasto (śmiech). Grałem postać Wiktora Kotarskiego. To był 1969 rok. Doskonale pamiętam to, co działo się podczas kręcenia zdjęć. Proszę sobie wyobrazić, że zostałem wysadzony w powietrze. Dosłownie. Ładunki zakładał pirotechnik z radzieckiego Mosfilmu. Siedzieliśmy w okopie. Na dany znak mieliśmy zerwać się i ruszyć do szturmu. Reżyser powiedział: "uwaga, kręcimy!" Ruszyliśmy do ataku. Okazało się, że trafiłem wprost na zastawiony ładunek. No i wyrzuciło mnie w powietrze.

- Były jakieś konsekwencje tej przygody?

- Były, były. Wpadłem do jakiegoś leju po pocisku. Zanim dotarło do mnie, co się stało, oddałem jeszcze serię z pepeszy. Dopiero potem rozpoczęły się moje oględziny. Na szczęście byłem ciepło ubrany. Miałem kalesony, spodnie, szynel... Obyło się bez wielkich ran, ale pewna część mojego ciała przez pewien czas przypominała coś na kształt siekanego kotleta.

- Czy przynajmniej ta mrożąca krew w żyłach scena weszła do filmu?

- Samo moje frunięcie, owszem, tak. Z perspektywy czasu, mimo dramaturgii wydarzeń, moje wspomnienia z Kołobrzegu są bardzo sympatyczne.

- Czy rola czterdziestolatka to pana przygoda życia, czy raczej przekleństwo dla Andrzeja Kopiczyńskiego jako aktora?

- Zawsze uważałem, że aktorem jest się po to, żeby grać wszystko. Bo aktorem jest się dla publiczności. Nigdy nie zabiegałem o tak zwaną popularność. Po prostu wykonywałem swoją pracę. Ponieważ scenariusz był fantastyczny, obsada również, nie mogłem się wahać. Bardzo przeżywałem emisję pierwszego odcinka. Bałem się, czy ludzie w ogóle będą chcieli oglądać ten serial. Pamiętam, że siedziałem w oknie i nerwowo sprawdzałem, czy gdzieś z otwartych okien nie słychać dźwięków telewizora. Pamiętam też uczucie ulgi, gdy okazało się, że tak, oglądają. Byłem bardzo szczęśliwy pracując w tym serialu. Kłopot w tym, że minęło następnych prawie 40 lat, a ja ciągle jestem tym serialowym czterdziestolatkiem. To z jednej strony miłe, ale z drugiej z czasem zaczęło przeszkadzać. Bywało, że miałem propozycję poważniejszych filmów. Już czytałem scenariusz, wszystko było na najlepszej drodze, a tu nagle producent protestował: "tak nie może być, to jest poważny film, a tu nagle wejdzie Karwowski i wszystko zepsuje". Były więc i plusy, i minusy roli w "Czterdziestolatku".

- Za to cała Polska pokochała postać uroczego, zagubionego, wiecznie zestresowanego inżyniera. Założę się, że dowody tej sympatii otrzymuje pan do dziś.

- To jest właśnie najprzyjemniejsze. Nigdy ze strony ludzi, których spotykałem na ulicy czy gdziekolwiek by to nie było, nie spotkała mnie najmniejsza przykrość. Wręcz odwrotnie. Mam nawet dość ułatwione życie we wszelkich instytucjach czy urzędach. Ludzie są dla mnie niezwykle sympatyczni. Co dla mnie ważne, pamiętają nie tylko Stefana Karwowskiego, ale i moje nazwisko.

- Zdarzyły się panu wielbicielki, za wszelką cenę pragnące wyrwać pana z ramion serialowej Madzi i dzieciaków?

- (śmiech) No nie. Ale cieszę się, że udało mi się przekonać reżysera, że nie będą grał Karwowskiego komediowo, lecz wręcz przeciwnie, będę bardzo serio, bo dzięki temu osiągniemy znacznie lepszy efekt komiczny. Przekonałem Jerzego Gruzę i wygrałem!

- Ile Stefana Karwowskiego jest w Andrzeju Kopiczyńskim?

- Z inżyniera mam tyle, że bardzo lubię majsterkować. Lubię zmęczyć się fizyczną pracą. Mnóstwo rzeczy zrobiłem sam w naszej chałupce na wsi i w domu pod Warszawą. Zresztą dalej pracuję jako aktor. Mogę zdradzić, że znów spotkam się z Jerzym Gruzą i Anią Seniuk na planie. Nie chodzi o kontynuację "Czterdziestolatka", ale póki co, cicho, sza!

- Zdradzi nam pan, co zobaczymy w pana wykonaniu 10 lipca w towarzystwie mistrzów kabaretu?

- A nie! (śmiech). Za to serdecznie zapraszam na to spotkanie. Będę miał zaszczyt nie tylko wystąpić z wybitnymi kolegami, ale i spotkać się z cudowną publicznością, która mimo upływających lat i zmiany pokoleń, ciągle reaguje na nas wspaniale.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński