Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Dziatlik, znakomity karykaturzysta, rysownik podróżnik, nie żyje

Bogna Skarul
Andrzej Dziatlik, szczecinianin. Swoje rysunki publikował w dzienniku "Świat" pod redakcją Stefana Arskiego i "Szpilkach". Od 1964 roku w ciągłej podróży po świecie. Do Polski wrócił po 1985 roku, do Szczecina w 1990 roku.
Andrzej Dziatlik, szczecinianin. Swoje rysunki publikował w dzienniku "Świat" pod redakcją Stefana Arskiego i "Szpilkach". Od 1964 roku w ciągłej podróży po świecie. Do Polski wrócił po 1985 roku, do Szczecina w 1990 roku. Sebastian Wołosz
Z Andrzejem Dziatlikiem rozmawiałam ponad rok temu. Wtedy też w Głosie Szczecińskim zamieściłam ten tekst. Musiałam wybrać część opowieści z jego niesłychanie barwnego życia. Tak barwnego i tak niesamowitego, że jestem pewna, że znajdzie się ktoś kto zechce szeroko opisać jego historię, bo to historia na film...

Wszystko zaczęło się od kalendarze

Rozmowa z Andrzejem Dziatlikiem, grafikiem, satyrykiem, autorem kultowego kalendarza, który ukazał się dokładnie 50 lat temu. Właśnie teraz Polska Żegluga Morska planuje wystawę kalendarza i prac autora.

- Podobno wszystko zaczęło się od kalendarza, jaki pan namalował na zamówienie Polskiej Żeglugi Morskiej.
- Tak. Właściwie od tego momentu moje życie nabrało tempa. To był kalendarz na 1964 rok. Głównym bohaterem kalendarza był Rudobrody Bosman. Wtedy byłem studentem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Do Szczecina przyjeżdżałem do matki, do domu. Ktoś mi powiedział, że PŻM chce zrobić kalendarz. Więc poszedłem do nich. Wtedy jeszcze siedziba PŻM była na rogu ul. Henryka Pobożnego i ul. Małopolskiej. Dyrektor długo się zastanawiał. Ale po chwili powiedział, że mu się mój pomysł podoba. Skierował mnie do pani Ziuty z księgowości. Ta pani wzięła ode mnie wszystkie dane. Kiedy już wydrukowano ten kalendarz, pani Ziuta się mnie pyta, czy ja chcę za tę swoją pracę pieniądze, czy może wolę popłynąć w rejs do Afryki. Powiedziałem, że wolę pieniądze. Wtedy byłem studentem, więc zawsze brakowało mi pieniędzy. Ale pani Ziuta powiedziała - niech pan się jednak stara o paszport. Dam panu kabinę na statku. ma pan pół roku.

- Ucieszył się pan?
- W sumie tak. Ale też się trochę bałem, bo wtedy w Polsce można było kupić oficjalnie tylko 5 dolarów. Tyle mogłem wziąć ze sobą do Afryki. Czy uda mi się zobaczyć Afrykę za 5 dolarów?

- Jednak zdecydował się pan. Pojechał pan do Afryki.
- Oczywiście. Płynąłem parę tygodni na ms "Bydgoszcz". Po dodze wstąpiliśmy do paru europejskich portów. Ze mną było jeszcze 10 osób - pasażerów. Ale wszyscy, oprócz mnie, w tych portach po drodze wysiadła. Po prostu uciekli. A kiedy już byliśmy w ostatnim porcie w Europie i na statku zostałem z pasażerów tylko ja, kapitan pyta się mnie: a pan nie wieje? Ja mu na to - ja tu nie wieję. Ja wieję w Afryce. Na to kapitan: pan zwariował!

- A dlaczego pan postanowił jednak "zwiać" dopiero w Afryce?
- Byłem wtedy młodym chłopakiem. Miałem 27 lat. Pomyślałem sobie, co ja będę wysiadał w jakiś tam portach, które wyglądają podobnie jak ten w Szczecinie. Ciągnęła mnie przygoda. W Afryce to co innego. Statek dobija do kei, a tam na nabrzeżu tłum ludzi i to kolorowych. Wysiadłem w Ghanie.

- Długo pan był w Afryce?
- Nie. Tylko 7 lat. Nie byłem przez cały czas w Ghanie, musiałem uciekać do Liberii.

- Jak to uciekać?
- No bo ja w tej Ghanie wysiadłem i tam byłem parę miesięcy, ale kończył mi się paszport. Poszedłem więc do konsulatu polskiego z prośbą o przedłużenie ważności dokumentu. Ale konsul powiedział mi, że za trzy dni przypłynie do Ghany polski statek i ja mam na niego wsiąść i o przedłużenie paszportu starać się w Polsce. Namawiał mnie długo do tego powrotu. Musiałem coś postanowić.

- I co pan postanowił?
- Pomyślałem sobie, że fortuna sprzyja odważnym i postanowiłem jednak pojechać do Liberii. Tam żyłem z rysowania. No może trochę przesadzam. Tam zajmowałem się malowaniem szyldów. Na przykład szyldu dla fryzjera, który przyjmował swoich klientów pod drzewem. Ale zdarzył mi się tam kontrakt z hotelem. Moim zadaniem było reklamowanie hotelu "Intercontinental".

- O, to fantastycznie?
- Rzeczywiście. Tam było szczęśliwie. Dyrektorem tego hotelu był Szwajcar. Powiedział mi, abym robił projekty cafe shopu. Dostałem do pomocy trzech Liberyjczyków, takich chłopaczków. Otworzyłem w tym hotelu sobie pracownię. Spałem też w końcu w hotelu, w normalnych warunkach.

- Ale później pojechał pan do Australii. Dlaczego do Australii?
- To był taki trend. Wszyscy wtedy jeździli do Australii. Jeszcze w Liberii postanowiłem, że tam pojadę. Ale w Liberii nie było konsulatu Australijskiego. Był za to Brytyjski. A w Brytyjskim konsulacie powiedzieli mi, że muszę mieć badania lekarskie zrobione przez brytyjskiego lekarza. Kazali mi po nie jechać do Londynu.

- I pojechał pan?
- Nie dojechałem. Zatrzymałem się na Wyspach Kanaryjskich. A tam spotkałem Polaka - Wojtka, studenta prawa z Krakowa. On miał łajbę i ja z nim na tej łajbie spędziłem cztery miesiące - do czasu aż skończyły się nam wszystkie pieniądze. Kiedy już nie mieliśmy ani grosza, postanowiliśmy wrócić do Afryki.

- I wróciliście?
- Nie mieliśmy wyjścia.

- I co było dalej?
- Z podwiniętym ogonem poszedłem jeszcze raz do konsulatu brytyjskiego. Wszystko co się zdarzyło przez ostatnie cztery miesiące opowiedziałem konsulowi. On się zaśmiał i powiedział mi, abym poszukał dobrego lekarza, białego doktora.

- Znalazł pan?
- Znalazłem. To była kobieta. Niemka. Nie całkiem młoda. Policzyłem sobie w myślach, że ona musi mieć prawie 50 lat. Ona mnie bada, a ja jej się pytam w trakcie tego badania, gdzie ona była w czasie wojny. A ona mówi, że była lekarką w obozie w Ravensbruk. Włosy mi na głowie stanęły dęba. Przecież Ravensbriuck to był obóz koncentracyjny... W Liberii nie było prawa ekstradycji, więc ona tam sobie spokojnie żyła i pracowała. Potem powiedziałem o tym Anglikom, a oni na to, że nic nie mogą zrobić. Poza tym ona jest bardzo dobrą lekarką.

- Udało się w końcu panu wyjechać z Afryki?
- Udało się. Dostałem wizę i poleciałem do Australii. Tam byłem sporo lat. Do 1985 roku.

- Co pan tam robił?
- Najważniejsze co mnie tam spotkało, to to, że się ożeniłem. Miałem wtedy 46 lat. A ożeniłem się z dziewczyną, która miała 19 lat. To była Australijka włoskiego pochodzenia. Była kosmetyczką. Mieszkaliśmy w domu piętrowym. Na dole był gabinet kosmetyczny a na górze mieliśmy mieszkanie. Jakbym był Włochem z urodzenia, to pewnie bym już dawno kwiatki od dołu wąchał.

- Dlaczego?
- Przecież ja się ożeniłem z młodą Włoszką. Młodszą o 27 lat. Wzięliśmy ten ślub w tajemnicy przed jej ojcem. I pamiętam, jak dla mnie było bardzo ciężkim przeżyciem powiedzieć jej ojcu, że my jesteśmy już po ślubie. Zwyczajnie się bałem jego reakcji. To był majętny człowiek. Ale ja miałem też swój honor. Tam w Australii różnie się nam wiodło. Wiele razy byłem w opałach finansowych. Ale ta moja żona to była wspaniałą osobą. Ona miała bardzo dużo różnych pomysłów. I to tak z godziny na godzinę. Nawet wtedy gdy nie mieliśmy prawie pieniędzy, to chodziliśmy wieczorami do różnych knajpek na kieliszek wina.

- A czym pan się zajmował w Australii?
- Reklamą, reklamą i jeszcze raz reklamą. Ale nie tylko. Robiłem też na przykład plakaty. Wtedy akurat były modne drukowanie plakatów na sitodruku. Pamiętam, że zrobiłem tam plakat na Olimpiadę w Moskwie.

- No właśnie, o tym pana plakacie z okazji Olimpiady w Moskwie, mówi się, że był "mocniejszy" niż słynny gest Kozakiewicza.
- Tak rzeczywiście mówili. Ale ja byłem zły. Bo tam w Australii to było tak trochę ospałe społeczeństwo. Nie docenili tego należycie. A przecież wtedy juz prasa pisała "Prophetic Olympic Posters".

- Wrócił pan do Polski po 1985 roku. Dlaczego?
- Bo rozwiodłem się z żoną. Poza tym moja mama była chora. Tu chorowała w Szczecinie. Musiałem się nią opiekować.

- Wyjechałby pan jeszcze gdzieś?
- Jakby mi ktoś powiedział - Andrzej może byś pojechał gdzieś daleko, to pewnie bym pojechał. Mam mocnego ducha, choć mam prawie 80 lat. Niczego się nie boję, nie wstydzę. Ale powiem pani szczerze, że moja była żona nawet kiedyś powiedziała mi, że chętnie przyjechałaby tu do mnie do Szczecina.

- I przyjedzie?
- Nie wiem. Może.

Andrzej Dziatlik
szczecinianin, choć od 1946 roku, kiedy przyjechał tu z mamą. Studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w pracowni prof. Henryka Tomaszewskiego. Autor słynnych plakatów "Stalin gdyby żył tańczyłby z nami twista" wystawiony na Krakowskim Przedmieściu, czy kultowy "Powrót taty". Swoje rysunki publikował w dzienniku "Świat" pod redakcją Stefana Arskiego i "Szpilkach". Od 1964 roku w ciągłej podróży po świecie. Do Polski wrócił po 1985 roku, do Szczecina w 1990 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński