Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

5 startów i 1 000 km w ciągu sześciu tygodni. Ultramaratończyk ze Szczecina nadal szuka swoich granic

Maurycy Brzykcy
Maurycy Brzykcy
Przeszedł drogę od sprintera do ultra maratończyka. Nie tak dawno w ciągu sześciu tygodni zaliczył pięć startów, których suma dystansów wyniosła około 1000 kilometrów. Na tym nie poprzestaje, bo jak mówi – nadal szuka swoich granic. Kim jest Krystian Pietrzak? Na pewno szczecińskim biegaczem, i reprezentantem projektu Kia Polmotor Running Team, którego powinien poznać każdy miłośnik biegania.

Najprostsze pytanie, czyli jak zostać ultra maratończykiem? Na pewno jest to droga, którą obejmuje się dość wcześnie.

- Moja historia jest dosyć skomplikowana, bo raczej nie należałem do typowych długodystansowców. Na początku były krótkie biegi, gra w piłkę nożną. Wszystko zaczęło się od szkolnych zawodów w podstawówce - Ligi Biegowej, czwórboju lekkoatletycznego. Tam były bardziej dyscypliny siłowe i krótkodystansowe. W szkole średniej zacząłem biegać sprinty. Następnie rozpocząłem treningi w Klubie Lekkoatletycznym „Budowlani“, później przemianowanym na MKL. W treningu sprinterskim nie biegaliśmy stricte długich dystansów, ale pamiętam, że trener zawsze organizował długie wybieganie w pierwszy dzień Świąt Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Bądź też w Nowy Rok. Był to zazwyczaj bieg ok. 10 km m.in. dookoła Jeziora Głębokiego. To był najdłuższy dystans, który wówczas pokonywałem, ale dla sprintera oczywiście to była katorga. To wtedy było pierwsze takie liźnięcie tego długiego dystansu. Codziennością były mitingi i starty na 100, 200, 400 m. Po drodze był jeszcze start w Młodzieżowych Mistrzostwach Polski, sztafeta 4 x 400 m i te wyniki plasowały mnie na dobrym poziomie. Patrząc na moje dzisiejsze dokonania długodystansowe - to bez porównania. Wydawało mi się, że byłem dobrym sprinterem (śmiech).

ZOBACZ TEŻ:

Kiedy więc na dobre się to w panu przestawiło?

- Zdaje się, że ten „switch” nastąpił ponad 10 lat temu. Po drodze były jeszcze studia na AWF w Warszawie i treningi sprinterskie w AZS-ie. Następnie wyjazd za granicę na Niemiecką Uczelnię Sportu w Kolonii. Później moje bieganie nie było na poziomie wyczynowym, tylko bardziej dla siebie, dla podtrzymania kondycji.Długi dystans pojawił się trochę przez przypadek, kiedy znajomy poprosił mnie o zastępstwo w swojej grupie biegowej, która przygotowywała się do maratonu w Kolonii w Niemczech. Prowadziłem im trening dwa razy w tygodniu i z nimi też zacząłem biegać. I tak trzy miesiące później wystartowałem w moim pierwszym maratonie, właśnie w Kolonii. Grupa powiedziała, że jako trener muszę pobiec z nimi, bo inaczej przestaną przychodzić na treningi (śmiech). Po 3 godzinach i 28 minutach byłem szczęśliwym debiutantem, więc pomyślałem, że będę kontynuował treningi. Pół roku później przyszedł drugi maraton, w Rotterdamie, który przebiegłem już w okolicach trzech godzin. Rok po debiucie osiągnąłem w Berlinie wynik 2 godzin i 50 minut. Więc szybki postęp był zauważalny.

Czyli po trochu zaważyło wszystko: dobry debiut, odpowiednia reakcja organizmu, pokonywanie własnych granic, endorfiny?

- Na początku nie było endorfin, na początku nie było właściwie większej ekscytacji, choć przecież ten pierwszy start w maratonie mi wyszedł. Pojawi się za to taka żyłka zawodnicza. Zacząłem się zastanawiać, ile jeszcze mógłbym się poprawić? Mój życiowy wynik w maratonie przyszedł po 1,5 roku treningu. I on do tej pory się utrzymuje. Zszedłem do 2 godzin 48 minut. Pomyślałem też sobie, że skoro już tyle biegam w treningu maratońskim, to może spróbuję dłuższego dystansu. Nie chciałem jednak pchać się na ultramaraton po ulicy. Pomyślałem więc, że fajnie będzie biegać po górach.

Jak przedstawiają się pana pierwsze starty w tym roku?

- Ostatnio wziąłem udział w zawodach na 80 km. Tu mam nagrodę za wygraną w Ecotrail Porto. Dwa tygodnie przed tym startem był bieg na 100 km we Florencji - Ultrabericus. Kilka dni przed imprezami, które wymieniłem przebiegłem także Ultra Trail Campo Die Fiori. Był to dystans 75 kilometrów, ale bardziej górski.

Czy nie bierze pan udziału w biegach poniżej 50 km, bo celuje w dużo większe imprezy? A może kluczem jest państwo, w którym bieg się odbywa i sceneria?

- Jeżeli chce się przygotowywać i realizować te wszystkie projekty, o których myślę, trzeba biegać niemal właściwie wszystko. Staram się być wszechstronnie rozwiniętym zawodnikiem i próbuję sił na różnych dystansach, na różnych trasach. Tendencja jest taka, że im trudniejszy bieg, tym lepiej dla mnie. Im dłuższy, tym lepiej. Ale właśnie takie biegi, w cudzysłowie krótsze, są w formie takiego zastępstwa treningu. One przygotowują do wyzwań, bo trudno znaleźć co tydzień bieg na 300 km po górach. Zawsze jest to również wyzwanie logistyczne. Tu Portugalia, za chwilę trzeba jechać znowu do Włoch, następnie zawody w Szwajcarii.

Jak pan się odnajduje w tych całych podróżach? Sport sportem, ale czasami długie nieobecności w domu nie wpływają zbyt dobrze na ludzi.

- Ja mam swoje miejsce, do którego chętnie wracam - jest to Szczecin. Chętnie wracam ze względu na część rodziny, która tu mieszka, ze względu na znajomości, na przyjaźnie, jeszcze szkolne. Jako zawodnik i czynny sportowiec, istotne jest, żeby mieć gdzieś swoją bazę. To, co robię w życiu, daje mi dużą satysfakcję, więc ciężko mi sobie wyobrazić, że z tego zrezygnuję.

Przeczytałem ostatnio, że 100-kilometrowy bieg, w którym wziął pan udział, zaczął się o 5 rano. Ciekawi mnie, o której trzeba wstać, by przygotować się do startu? A może wówczas w ogóle trudno spać przed startem?

- Różnie bywa, faktycznie. Biegi długodystansowe (ultra) w zależności od profilu trasy, od miejsca zawodów, mają różne godziny startów. To może być każda godzina. Na przykład ostatni bieg zeszłego sezonu w Portugalii na ponad 300 km. Start był o godz. 16:30, czyli cały dzień jest się na nogach, po to, żeby już właściwie tuż przed zachodem słońca wystartować i pierwsze co, to biegnie się w nocy. Ktoś mnie pytał o to, co robię przed startem, czy nie śpię? To są różne godziny, nie da się tego wytrenować. Trzeba się zawsze jednak dobrze przygotować. Bywa i tak, że jest nerwówka przed startem, organizacja wyjazdu i samo dotarcie na miejsce też trochę zajmuje. Czasami na zawody trzeba wziąć jakiś transport, który dowozi na miejsce startu. To nie zawsze jest miasto czy jakieś łatwo dostępne miejsce, czasami to jest po prostu faktycznie gdzieś wioska górska, wysoko w Alpach.

Kiedy pan czuje, że organizm jest przeciążony, że coś jest nie tak, to wiadomo, kiedy czasami to zignorować, a kiedy trzeba potraktować poważnie? Pewnie miał pan takie sytuacje, że zatrzymał się na troszkę dłużej, odpoczywał dłużej niż zwykle. Gdzie są te sygnały i jak je odczytywać? Bo to w tak długim biegu to nie zawsze pewnie jest łatwe.

- No tak, to jest doświadczenie, które zdobywa się w trakcie biegów. I przyznaję, że dla mnie nie jest pytanie, czy będzie problem na trasie, tylko kiedy on wystąpi. I może nie czekam na problemy, ale jestem na nie przygotowany i łatwiej mi rozpoznać te pierwsze sygnały. Natomiast, kiedy od biegu do biegu wydłużałem te swoje dystanse, zauważyłem po prostu, dlaczego w ogóle zacząłem iść tą ścieżką, bo gdzieś ta granica się zaciera. Wydaje się, że to, co wydawało się jeszcze wczoraj granicą, dzisiaj już nią nie jest. To jest bardziej mentalne przestawienie się, żeby sobie uświadomić, że coś takiego jest się w stanie zrobić.

Biegał pan już w wielu pięknych miejscach. Które zapadły panu najbardziej w pamięć?

- Pamiętam trzy lata temu start na Teneryfie, 100-kilometrowa trasa. Zaczęliśmy na południu wyspy, później wbiegaliśmy na wulkan Teide, 3555 m nad poziomem morza i zbiegaliśmy po drugiej stronie wyspy. To była ciężka trasa, pierwszy weekend czerwca, więc było bardzo gorąco. Ja miałem trudną sytuację, ponieważ „czołówka” już na samym starcie mi się zepsuła. Przebiegłem więc chyba jako jedyny uczestnik bez latarki. A start był koło północy. Bardzo ładnie było na Korfu, gdzie biegłem 110 km. Zielona wyspa, dziewiczy krajobraz. Portugalia natomiast też zdobywa od dłuższego czasu moje serce. Ja mam słabość do startów w Alpach, czy to włoskich, czy szwajcarskich. Zdjęcia nie oddają tego, co tam można zobaczyć. Czasami gdzieś tam się dobiega w jakimś miejscu na trasie, o pewnej porze dnia i trafia się czy to na zachód czy to wschód słońca. Widzi się te piękne widoki, po które inni muszą wchodzić przez 12 godzin, a my tam wbiegamy w krótkim czasie. Momentami chciałoby się zostać z wolontariuszami na tym punkcie i oglądać zachód słońca do końca. Czasami bieganie bywa nudne, gdzieś po mieście, za miastem. A tu jednak są góry, nie ma takiej monotonii, widoki sycą. Te widoki, ta atmosfera - to jest to coś, co sprawiło, że ktoś, kto biegał kiedyś sprinty, teraz biega w ultramaratonach po górach. Bardzo podoba mi się też łączenie tego weekendu w górach, wspinaczki i biegu. Bieganie nie jest takie monotonne, o ile robisz to na ciekawej trasie, a nie dookoła bloku.

Czasami punkty odżywcze na trasie oddalone są od siebie o 40 kilometrów. Jak sobie z tym radzić?

- Bieg, o którym pan mówi, odbył się w Portugalii. Algarviana Ultra Trail. Biegliśmy na południu kraju i był to raczej bieg należący do „płaskich” i szybkich. W tych zawodach samo znalezienie trasy jest trudnością, ma się określone punkty ale trzeba poruszać się z urządzeniem GPS. Na szczęście uczestniczyłem w tym biegu już wcześniej i miałem już rozeznanie.

Najdłuższy dystans, który pan pokonał? To był bieg o długości około 370 kilometrów. A czym jest „Projekt 1000”?

- Realizowałem go w 2021 roku. Sezon był mocno ograniczony ze względu na pandemię, więc połączyłem kilka biegów w jeden projekt. Gdy już świat biegowy się otworzył po pandemii, sporo terminów zaczęło się na siebie nakładać. Czasami między imprezami były bardzo krótkie przerwy, typu cztery dni bądź tydzień. W ciągu sześciu tygodni miałem więc pięć startów. Suma tych dystansów wyniosła właśnie około 1000 kilometrów. Nie odwoływałem ich, tylko pomyślałem, że to dobra okazja do rzucenia sobie wyzwania. Czasami nie trzeba nic planować, bo rzeczy wychodzą spontanicznie. Tak było i w tym przypadku. Przetrwałem, było dobrze, byłem zadowolony z tego doświadczenia i zamierzam je powtórzyć. Zaraz pojawia się też ciekawość i chęć, by robić jeszcze większe projekty.

Czy jest coś takiego jak trening psychiki? Wspominał pan, że w tak długich biegach psychika odgrywa kluczową rolę.

- U mnie sporo w tej materii wynika już z doświadczenia. Nie mam przeliczonych dokładnie moich biegów, ale mam na koncie już ponad 50 ukończonych ultramaratonów. Symulacja tego, co może się wydarzyć w trakcie zawodów, następuje w treningu. To spora praca nie tylko fizyczna, ale także, a może zwłaszcza nad psychiką. Część z moich biegowych znajomych stosuje medytację, różne techniki oddychania, etc. To wszystko można robić, ale akurat ja się do tego nie odwołuję. Czasami udaje się osiągnąć tzw. „runner’s high”, euforie czy „odlot”. Nikt tego do końca nie może potwierdzić klinicznie, ale ja mam na to swoje przykłady. Podczas biegu na 350 km ostatnie 12 godzin było właśnie takim uczuciem. Wynikało to po części z długiego dystansu, braku snu. Łączy się to często również z bólem, który nieodłącznie towarzyszy wysiłkowi. Z tym bólem to człowiek trochę się zaprzyjaźnia, bo jest wszechobecny i tłumienie go niczego dobrego nie przynosi. Organizm ten ból zaczyna akceptować, gdyż nie jest do końca limitujący nasze możliwości. Do tego jest zawsze adrenalina. Trzeba jednak zachować czujność w biegach długodystansowych. To są bardzo trudne trasy, z niebezpiecznymi zejściami, przełęczami. I zdarzają się niestety także przypadki tragiczne.

Ma pan jakieś granice?

- Właśnie ich szukam. Wydaje mi się, że jeszcze mojej granicy nie znalazłem. Kiedyś moja granica kończyła się na dystansie 10 km. Później dystans półmaratonu, maratonu. Wydawało się, że dla sprintera był to szczyt. Następnie pojawiły się dystanse 50 km, 100 km, 100 mil. Jeżeli chodzi o bieganie długodystansowe - nie ma właściwie górnej granicy.

Jakie są najdłuższe trasy biegowe w ultramaratonach?

- W ocenie niektórych ludzi to, co robimy, jest zdecydowaną przesadą. Dla nas nie jest to przesadą. Jest np. taki bieg: Tor des Glaciers we włoskich Alpach na dystansie 450 km. To bieg trochę zapomnianymi trasami alpejskimi (Alta Via 3 i 4). Jest to bardziej bieg na orientację, trasy trzeba szukać GPSem. Najbardziej prestiżowe trasy mają właśnie ponad 300 km. Są takie na Gran Canarii, gdzie obiega się wyspę lub w Szwajcarii: Swiss Peaks 360. Czasami wykonuje się swoje projekty biegowe. Jest taka możliwość biegania ultra biegów, ale niekoniecznie w zawodach. To są tzw. FKT (Fastest Known Time), gdzie jest określona trasa i pokonuje się ją w określonym czasie. Jest rekord tej trasy. Ludzie organizują się w pojedynkę, w parach czy kilka osób, czasami z pacemakerem. Tu nie ma granic, można wyznaczyć sobie trasę wszędzie, nawet w Himalajach. To jest jeden z moich celów, jeszcze nie osiągniętych. To takie marzenie, dla którego zacząłem biegać w ultramaratonach. Jest tam taka trasa Great Himalayan Trail, która wiedzie przez całe pasmo Himalajów. To jest coś, co można zrealizować. To dystans około 1600 km. Dlatego bieganie „Projektu 1000” jest przygotowaniem do tego, co chce się zrobić później. Nawet każdy mniejszy bieg jest etapem przygotowań. Dlaczego to robię? Bo mogę (uśmiech).

od 12 lat
Wideo

Wspaniałe show Harlem Globetrotters w Tauron Arenie Kraków

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński